Uff, nareszcie skończyłem, po dwóch miesiącach czytania na raty. W 2007 roku wydawnictwo Zysk i S-ka (dla którego wydawanie George'a Martina w Polsce stanowi żyłę złota) wydało w trzech tomach "Retrospektywę", czyli monumentalny wybór opowiadań George R.R. Martina, stanowiący jednocześnie swoistą biografię jego twórczości. "Retrospektywa" (w oryginale "GRRM: RRetrospective") to laurka dla Martina od jego serdecznego przyjaciela i znanego redaktora rozmaitych antologii Gordona Dozoisa, chronologiczno-tematyczny zbiór opowiadań wszelakich podzielonych na dziewięć opatrzonych osobistym komentarzem GRRM części, które składają się na dosyć ciekawy, ale i w kilku miejscach monotonny i zwyczajnie nudny obraz krótkiej formy tego autora. Przy okazji recenzji tej specyficznej antologii wyszedł mi jeden z największych objętościowo wpisów na blogu :)
Pierwszy tom pt. "Światło odległych gwiazd" (ocena 5/10) prowadzi nas od pierwszych wprawek literackich Martina jeszcze na studiach, aż do czasów, gdy jego pozycja była już ugruntowana prestiżowymi nagrodami (m.in. Hugo dla "Pieśni dla Lyanny"), ale jeszcze przed debiutem powieściowym. Jedna refleksja niewątpliwie znajduje potwierdzenie w recenzowanym zbiorze - profesjonalni redaktorzy czasopism i wydawnictw literackich mają łby na karku i wiedzą, co jest dobre, a co jest kupsztalem wymagającym schowania na dno szuflady. Otóż w "Świetle odległych gwiazd" najsłabsze są teksty, których nigdy Martinowi nie udało się sprzedać. Czytając np. "I śmierć jest jego dziedzictwem" nie można się temu dziwić, szkoda że w ogóle ten tekst jednak się ukazał, bo jest wyjątkowo fatalny. Jedynie spojrzenie na literacką biografię George'a uzasadnia publikację tego typu koszmarków stylu i konceptu. Podobnie, choć odrobinę lepiej, jest zresztą z "Tylko dzieciaki boją się ciemności" i "Fortecą". Najzabawniejsze, że sam autor uważa te swoje utwory za kiłę, co oczywiście nie przeszkodziło jemu i Dozoisowi poczęstować nimi Czytelnika.
Martin na początku swojej kariery dużo pisał naiwnie o miłości i poczuciu osamotnienia, a także o odrzuceniu. Czasami wychodzi to nieźle (jak "Drugi rodzaj samotności" - okładka Analoga obok), częściej jednak wyjątkowo tandetnie i tanio, z pretensjonalnością łzawego piętnastolatka smalącego cholewki do hipotetycznej panienki z okienka, który nie rozumie dlaczego ona go odrzuca, skoro on ma do zaoferowania wszystko, tylko nie męskość (jak przereklamowana "Wieża popiołów", czy słynna "Pieśń dla Lyanny"). To tak jak z jednym moim kolegą z liceum, który wizualnie podobnie nieatrakcyjny do Martina, hołubi tę swoją brzydotę, roztkliwiając się nad sobą i oświadczając wprost, że on potrzebuje kobiety, żeby móc złożyć głowę na jej ramionach i się wypłakać. WTF? Ok, nie odbieram facetowi prawa do płakania, no ale kurde felek, pewne granice powinny zostać zachowane. I tak też odbieram Martina z jego wczesnych opowiadań, jako męską płaczkę rozczulającą się nad swoją niemęskością, gdzie literatura jest drogą ucieczki i uzewnętrznienia swojej płaczliwej natury.
Ok, daję już spokój "szczególnej, bo artystycznej wrażliwości" kochanego GRRM. Pomijając te płaczliwe aspekty, to opowiadania zamieszczone w tomie "Światło odległych gwiazd" w gruncie rzeczy są zwyczajnie przeciętne, dotyczy to też tych nagradzanych nagrodami Hugo i Nebula. Historie te słabują bowiem nie tylko z nostalgii Martina za kobiecym ramieniem, ale także z powodu dosyć taniej filozofii Martina, którą niektóre nowele są wręcz przeładowane (np. końcówka "Pieśni dla Lyanny", czy zmasakrowana w ten sam sposób "Droga krzyża i smoka"). Ja nie wiem, ale zawsze mi się wydawało (i tego oczekuję od literatury), by prawdy życiowe i inne truizmy sprzedawane mi były poprzez opowiadaną historię, a nie za jej pomocą. Martin czyni tak: tworzy fabułę, a następnie ustami bohaterów deklamuje oklepane prawdy oświecone, narzuca określony (swój) punkt odbioru fabuły. A powinno w końcu być chyba tak, że to Czytelnik chce lub nie chce wyciągnąć coś z tego, co czyta, no nie? Tymczasem jest tak, że po 20 stronach jestem zachwycony osnową fabularną i światem przedstawionym takiej "Pieśni dla Lyanny", by po 70 stronach zgrzytać zębami i miotać się w bezsilnej wściekłości na Martina za spartolenie swoim tandetnym moralizatorstwem tak świetnej historii. Tytułem przykładu fragment z "Pieśni...": "Ale jak głęboko ludzie mogą się znać? Co oni mogą o sobie wiedzieć? Czy w rzeczywistości nie są wielkimi samotnikami, nie mogącymi się nawzajem porozumieć? Każdy samotnie trwa w tym wielkim, ciemnym i pustym wszechświecie. Gdy mówimy, że nie jesteśmy sami, to tylko oszukujemy się nawzajem, bo w końcu jesteśmy już zupełnie sami, skazani sami na siebie. Czy jesteś we mnie, Robb? W moim świecie? Skąd ja mam to wiedzieć? Czy umarłbyś razem ze mną, Robb? Czy po śmierci bylibyśmy razem? Czy jesteśmy razem w tej chwili?" No więc wszystko prawda, ale dlaczego tak ordynarnie łopatą do głowy panie Martin, nie można było jakoś subtelniej poprzez samą historię Robba i Lyanny, hę?
Z wyżej wymienionych powodów najlepsze w tomie "Światło odległych gwiazd" są opowiadania, w których swoje proste moralizatorstwo i klepanie prawd objawionych Martin ogranicza do minimum lub zwyczajnie ukrywa je w treści noweli, pozostawiając inteligencji Czytelnika ich samodzielne odszukanie. Do takich należą "Mgły odpływają o świcie", "Lodowy smok", "Drugi rodzaj samotności", "Na odłączonych ziemiach". Dobre są też "Pieśń dla Lyanny", "Droga krzyża i smoka", czy "Wieża popiołów", ale tutaj końcówki zostały spartolone biadolonymi prawdami objawionymi.
Reszta opowiadań jest albo do bólu przeciętna ("Bohater", "Mroźne kwiaty", "Kamienne miasto", "Zjazd do San Breta") albo zwyczajnie słaba ("Tylko dzieciaki boją się ciemności", "Forteca", "I śmierć jest jego dziedzictwem", "Nie wolno zabijać człowieka", "Pieśni samotności Lorena Dorra").
Najlepszy tekst do zacytowania pochodzi paradoksalnie nie z żadnego z opowiadań, ale ze wstępu Martina do jednego z tematycznych podrozdziałów zbioru: "(...) poczucie zdumienia jest tym, co mi towarzyszyło, kiedy leżałem na trawie i spoglądałem na światło odległych gwiazd. Zawsze czułem się wtedy bardzo wielki, a zarazem bardzo mały. To wrażenie wypełniało mnie smutkiem, ale było również niezwykłe i słodkie. Science fiction potrafi obudzić we mnie to samo uczucie". Całościowo "Światło odległych gwiazd" to gratka wyłącznie dla fanów George'a.
rozczochrany1500 - sympatia.pl |
"dobry fryz, działa?" |
Martin na początku swojej kariery dużo pisał naiwnie o miłości i poczuciu osamotnienia, a także o odrzuceniu. Czasami wychodzi to nieźle (jak "Drugi rodzaj samotności" - okładka Analoga obok), częściej jednak wyjątkowo tandetnie i tanio, z pretensjonalnością łzawego piętnastolatka smalącego cholewki do hipotetycznej panienki z okienka, który nie rozumie dlaczego ona go odrzuca, skoro on ma do zaoferowania wszystko, tylko nie męskość (jak przereklamowana "Wieża popiołów", czy słynna "Pieśń dla Lyanny"). To tak jak z jednym moim kolegą z liceum, który wizualnie podobnie nieatrakcyjny do Martina, hołubi tę swoją brzydotę, roztkliwiając się nad sobą i oświadczając wprost, że on potrzebuje kobiety, żeby móc złożyć głowę na jej ramionach i się wypłakać. WTF? Ok, nie odbieram facetowi prawa do płakania, no ale kurde felek, pewne granice powinny zostać zachowane. I tak też odbieram Martina z jego wczesnych opowiadań, jako męską płaczkę rozczulającą się nad swoją niemęskością, gdzie literatura jest drogą ucieczki i uzewnętrznienia swojej płaczliwej natury.
Ok, daję już spokój "szczególnej, bo artystycznej wrażliwości" kochanego GRRM. Pomijając te płaczliwe aspekty, to opowiadania zamieszczone w tomie "Światło odległych gwiazd" w gruncie rzeczy są zwyczajnie przeciętne, dotyczy to też tych nagradzanych nagrodami Hugo i Nebula. Historie te słabują bowiem nie tylko z nostalgii Martina za kobiecym ramieniem, ale także z powodu dosyć taniej filozofii Martina, którą niektóre nowele są wręcz przeładowane (np. końcówka "Pieśni dla Lyanny", czy zmasakrowana w ten sam sposób "Droga krzyża i smoka"). Ja nie wiem, ale zawsze mi się wydawało (i tego oczekuję od literatury), by prawdy życiowe i inne truizmy sprzedawane mi były poprzez opowiadaną historię, a nie za jej pomocą. Martin czyni tak: tworzy fabułę, a następnie ustami bohaterów deklamuje oklepane prawdy oświecone, narzuca określony (swój) punkt odbioru fabuły. A powinno w końcu być chyba tak, że to Czytelnik chce lub nie chce wyciągnąć coś z tego, co czyta, no nie? Tymczasem jest tak, że po 20 stronach jestem zachwycony osnową fabularną i światem przedstawionym takiej "Pieśni dla Lyanny", by po 70 stronach zgrzytać zębami i miotać się w bezsilnej wściekłości na Martina za spartolenie swoim tandetnym moralizatorstwem tak świetnej historii. Tytułem przykładu fragment z "Pieśni...": "Ale jak głęboko ludzie mogą się znać? Co oni mogą o sobie wiedzieć? Czy w rzeczywistości nie są wielkimi samotnikami, nie mogącymi się nawzajem porozumieć? Każdy samotnie trwa w tym wielkim, ciemnym i pustym wszechświecie. Gdy mówimy, że nie jesteśmy sami, to tylko oszukujemy się nawzajem, bo w końcu jesteśmy już zupełnie sami, skazani sami na siebie. Czy jesteś we mnie, Robb? W moim świecie? Skąd ja mam to wiedzieć? Czy umarłbyś razem ze mną, Robb? Czy po śmierci bylibyśmy razem? Czy jesteśmy razem w tej chwili?" No więc wszystko prawda, ale dlaczego tak ordynarnie łopatą do głowy panie Martin, nie można było jakoś subtelniej poprzez samą historię Robba i Lyanny, hę?
Z wyżej wymienionych powodów najlepsze w tomie "Światło odległych gwiazd" są opowiadania, w których swoje proste moralizatorstwo i klepanie prawd objawionych Martin ogranicza do minimum lub zwyczajnie ukrywa je w treści noweli, pozostawiając inteligencji Czytelnika ich samodzielne odszukanie. Do takich należą "Mgły odpływają o świcie", "Lodowy smok", "Drugi rodzaj samotności", "Na odłączonych ziemiach". Dobre są też "Pieśń dla Lyanny", "Droga krzyża i smoka", czy "Wieża popiołów", ale tutaj końcówki zostały spartolone biadolonymi prawdami objawionymi.
Reszta opowiadań jest albo do bólu przeciętna ("Bohater", "Mroźne kwiaty", "Kamienne miasto", "Zjazd do San Breta") albo zwyczajnie słaba ("Tylko dzieciaki boją się ciemności", "Forteca", "I śmierć jest jego dziedzictwem", "Nie wolno zabijać człowieka", "Pieśni samotności Lorena Dorra").
Najlepszy tekst do zacytowania pochodzi paradoksalnie nie z żadnego z opowiadań, ale ze wstępu Martina do jednego z tematycznych podrozdziałów zbioru: "(...) poczucie zdumienia jest tym, co mi towarzyszyło, kiedy leżałem na trawie i spoglądałem na światło odległych gwiazd. Zawsze czułem się wtedy bardzo wielki, a zarazem bardzo mały. To wrażenie wypełniało mnie smutkiem, ale było również niezwykłe i słodkie. Science fiction potrafi obudzić we mnie to samo uczucie". Całościowo "Światło odległych gwiazd" to gratka wyłącznie dla fanów George'a.
Drugi tom pt. "Żeglarze nocy" (ocena - 7/10) jest już bardziej tematyczny niż chronologiczny. Składa się z opowiadań zgrupowanych w część o nazwie "Hybrydy i horrory", czyli flirt Martina z horrorem i grozą, także z dwóch opowiadań ze świetnej serii o Havilandzie Tufie (która bardzo mi się spodobała i którą recenzowałem w sierpniu, więc nie będę się powtarzał) oraz z dwóch scenariuszy Martina napisanych na potrzeby hollywoodzkich seriali grozy np. "Strefy mroku".
Z opowiadań grozy i horroru na pierwszy ogień poszedł "Trupiarz", kolejna fatalna historyjka, tandetnie i tanio sprzedająca łzawe rozczulenia Martina nad kłamstwem miłości. Łolaboga. We wstępie Martin pisze, że Harlan Ellison redagując jakąś prestiżową antologię grozy ze trzy razy odrzucał mu to opowiadanie. No, się nie dziwię, "Trupiarz" to wyjątkowo mizerna historia, 30 stron męczarni z bohaterem-ciotą, który żyje w krainie fantazji o wielkiej miłości rozumianej z naiwnością piętnastolatka. Elementów horroru nie stwierdziłem, no chyba że za taki uznać zawód operatora trupów (trupy - zapewne niegnijące ciała, ale kto tam wie, w tej historii nie idzie Martinowi przecież o opis pretekstowego świata przedstawionego) lub seks nekrofilski z trupem jako swoistego rodzaju lalką z sekshopu. To wszystko podlane jest sosem czerstwych dialogów rodem z "Luz Marii", czy inszej Isaury. Opowiadanie kończy biblijna konstatacja: "Ze wszystkich pięknych, bezlitosnych kłamstw, które powtarzają ludzie, najokrutniejsze jest to zwane miłością". Ach, płyńcie łzy moje...
Kolejne opowiadanie "Pamiątka dla Melody" to klasyczna, lekka historia z dosyć wątpliwym elementem grozy, ale przynajmniej jest bezpretensjonalne i lekko się czyta. I szybko się o niej zapomina.
Klasyka klasyki od GRRM, czyli "Piaseczniki", to faktycznie świetnie rozpisana i poprowadzona z iście hitchcockowskim zacięciem bezpretensjonalna historia antybohatera, którego w końcu dopada zasłużony los. Trochę w tym grozy, ale przede wszystkim całość zasadza się na znakomitym pomyśle i jeszcze lepszym jego wykonaniu. Nie bez kozery opowiadanie to uważane jest za najlepszą krótką formę Martina.
"Żeglarze nocy" to z kolei równie dobrze poprowadzona bezpretensjonalna historia, której fabuła jednak nie należy do specjalnie ryjących beret. Długie opowiadanie, wręcz krótka powieść. Sam Martin stwierdził, że to po prostu historyjka o duchach w kosmosie, doprawiona elementami science-fiction, jak pościg za kosmicznymi nomadami. W zasadzie są to dwa odrębne wątki, przy czym wątek nomadów jest naprawdę ciekawy i frapujący, by na końcu przegrać jednak ważność z wątkiem ducha okrętu kosmicznego. Mam wrażenie, że Martin zmarnował tutaj trochę potencjał m.in. poprzez niepotrzebny wstęp (z którego domyślny Czytelnik z łatwością wyłowi kto przeżyje) oraz prowadzenie dwóch niezazębiających się wątków. Dobrze się to czyta, klimat przez około 50 stron porażający, następnie szybko i nieustępliwie gnijący, by powrócić na chwilę w końcówce w scenie wyjścia bohaterów w przestrzeń kosmiczną (obejrzana niedawno "Grawitacja" swoje zrobiła). Generalnie całość na mały plus, kiedy GRRM nie sili się na miałkie filozofowanie o świecie i dupie Maryni, to jego rzeczy czyta się naprawdę dobrze.
"Małpia kuracja" i "Człowiek w kształcie gruszki" to dwa wyjątkowo obrzydliwe opowiadania, które zasadzają się na ryjącej beret puencie. To są tego typu historie, których rozwiązanie fabularne wyjątkowo mocno zapadają w pamięć i nie pozwalają o sobie zapomnieć, nawet jeżeli obiektywnie rzecz biorąc całość sprawia wrażenie absurdalnej bujdy. Takie trochę "Opowieści z krypty". W związku z tym, że po dwóch tygodniach od lektury tych opowiadań nadal mam przed oczyma efekt małpiej kuracji oraz konsekwencje nierozważnego zadawania się z człowiekiem w kształcie gruszki, opowiadania te oceniam dobrze.
Dosyć osobliwą kategorię stanowią przykłady scenariuszy pisanych swego czasu przez GRRM na potrzeby przemysłu filmowego. "Mniej uczęszczana droga", segment "Strefy mroku", pomimo przechwałek i samozadowolenia Martina, wypada zwyczajnie słabo (przynajmniej na papierze, nie wiem jak to wyszło na taśmie filmowej). Całość oparta jest na tanim moralizatorstwie i jakiejś dziwnej końcówce. Odwrotna sytuacja jest z zajmującym ponad 100 stron scenariuszem "Nie z tego świata", który miał być pilotem serialu, nigdy ostatecznie nie powstałego. Ta historia o światach alternatywnych jest żywa, bezpretensjonalna, dynamiczna, wciągająca i zasadniczo fajnie trzymająca się kupy. Nie widziałem zrealizowanego pilota, ale już teraz żałuję, że z tego nie urodził się jakiś porządny serial.
Całościowo tom 2 "Retrospektywy" wypada nieco lepiej niż tom 1, a to głównie za sprawą kilku klasycznych opowiadań GRRM tutaj zamieszczonych oraz świetnego scenariusza "Nie z tego świata".
Tom 3 "Retrospektywy" pt. "Wędrowny rycerz" (ocena 6,5/10) to już wyłącznie zbiór tematyczny. Pierwsza część to dwa opowiadania stanowiące przykład tego, jak GRRM bawił się w tworzenie superbohaterów. W latach 80-tych Martin wraz z kumplami od gierek stworzył serię Wild Cards, która rozwinęła się do kilkunastu tomów i jest nadal wznawiana i stanowiła większy sukces finansowy Martina niż taki komercyjny "Fevre Dream". W ramach Wild Cards Martin i spółka (m.in. Roger Zelazny) stworzyli świat dzielony, tj. każdy pisarz tworzył i rozwijał samodzielnie, jednak z góry ustalony wspólny dla wszystkich świat przedstawiony. Tytułem przykładu w zaprezentowanym opowiadaniu "Bohater w skorupie" głównym bohaterem jest doktor Tachion, stworzony przez pisarkę Melindę Snodgrass, który to Tachion z kolei jest już tylko postacią drugoplanową w "Z dziennika Xaviera Desmonda" albo też rzeczony Xavier Desmond jest postacią drugoplanową w "Bohaterze w skorupie". Historie się zazębiają, pisarze poruszają się w ramach jednego świata, tych samych bohaterów. Bardzo ciekawa koncepcja, szkoda że w Polsce nikt nie pokusił się o wydanie Wild Cards. No cóż, dawno wyrosłem z fascynacji latającym gościem w niebieskich rajtuzach i jego pobratymcami, ale zapodane opowiadanie "Bohater w skorupie" jest całkiem całkiem. "Bohater..." to żadna wielka literatura, ot zwykła pulpa dla nastoletniego czytelnika, niemniej czytało się to całkiem przyjemnie i bezstresowo. Z kolei "Z dziennika..." jest nudne jak flaki z olejem, fragmentaryczne i bardziej wspomina, że gdzieś w tle rozgrywają się ciekawe wydarzenia, aniżeli sama o nich opowiada. Wynika to jednak z formuły tego opowiadania, które miało stanowić łącznik pomiędzy historiami z danego tomu Wild Cards (dokładnie z tomu czwartego "Aces abroad"). Stąd też zapewne wydarzenia, które w dzienniku Xaviera Desmonda są tylko zarysowane, znajdują zapewne pełne rozwinięcie w poszczególnych opowiadaniach tomu. Nie jestem tego jednak niestety w stanie zweryfikować. Oceniając jednak te nowele samodzielnie, to "Bohater w skorupie" jest spoko, zaś "Z dziennika Xaviera Desmonda" niestety śmiertelnie nudne i monotonne.
Druga część "Wędrownego rycerza" to, jak podkreśla sam autor, zwyczajne opowiadacze, historie mniej lub bardziej gatunkowe albo hybrydy s-f, horroru, mystery i kryminału. Inaczej rzecz ujmując w ostatniej dziewiątej części "Retrospektywy" pt. "Serce w konflikcie" GRRM umieścił te opowiadania ze swojej twórczości, które są na tyle dobre jego zdaniem, by się z nimi podzielić albo je przypomnieć, a jednocześnie nie dało się ich przyporządkować do innych działów tematycznych. Czyli taki trochę śmietnik antologii, ale określenie uzasadnione, biorąc pod uwagę jak bardzo różnią się od siebie np. takie "Obrót skórą" i "Słabe warianty". Jednocześnie we wstępie do tej części GRRM prowadzi ciekawy monolog o sztuczności podziałów gatunkowych za przykład podając swoje opowiadanie "W oblężonej twierdzy", czy "Słabe warianty", czyli pozbawić opowiadania elementu fantastycznego (podróże w czasie), a zostanie zwykła fikcja historyczna lub obyczaj.
Pierwszym z tych opowiadań jest "W oblężonej twierdzy", które stanowi przeróbkę nigdy nie wydanej "Fortecy". Tak, tej słabiutkiej "Fortecy", z którą Czytelnik może się zapoznać w pierwszym tomie "Retrospektywy". Opowiadanie jest mocno przeciętne, czuć w każdym słowie pisanie dla kasy. Wątek podróży w czasie dodany ewidentnie na siłę. "W oblężonej twierdzy" wypada oczywiście o niebo lepiej niźli "Forteca", niemniej nie jest to zasługa tego elementu fantastycznego, a raczej pisarskiego doświadczenia GRRM po tylu latach tworzenia. Do przeczytania i zapomnienia, ot wypełniacz szpalt magazynu literackiego.
Za to "Obrót skórą" daje ostro popalić, chociaż nie fabularnie. Ta minipowieść to przede wszystkim porządny shocker, mnóstwo tutaj krwi, brutalności, syfu i brudu. Od strony fabularnej to zwyczajny mroczny kryminał noir, doprawiony wilkołactwem i jakimiś bliżej nie zidentyfikowanymi czarami. Świadczy o tym między innymi konwencja śledztwa w sprawie zagadkowych i brutalnych zabójstw oraz "cool" teksty głównego likantropa Williego w stosunku do wszystkich. Generalnie teksty są w niektórych miejscach mocno żenujące, niemniej dokładają swoją cegiełkę do klimatu opowieści. "Obrót skórą" czyta się świetnie, historia wciąga, porządna, rzemieślnicza robota, chociaż GRRM Agathą Christie nie jest, już mniej więcej po 30 stronach wiedziałem, kto jest be i czyni źle.
"Słabe warianty" to z kolei zwyczajna obyczajówka osadzona wokół rozgrywek szachowych oraz uzupełniona o moim zdaniem zbędny wątek podróży w czasie. GRRM tutaj znowu sili się na swoje moralizatorstwo, ale na szczęście w "Słabych wariantach" wychodzi mu to nareszcie niezgorzej. Widocznie w pewnym momencie zorientował się, że prawdy życiowe w literaturze jak najbardziej, ale nie za jej pomocą, a poprzez opowiadaną historię. Tutaj zostało to co prawda poprowadzone dosyć prosto (życie piątki bohaterów na tle partii szachów z młodości, tytułowe słabe warianty partii szachów jako alegoria wyborów życiowych), niemniej czytało się dobrze. Najsłabsze są szachy, dużo tutaj teoretycznie emocjonalnych rozgrywek na planszy typu "jeśli Bunnish go zaszachuje, Stuart po prostu cofnie króla na d2, wtedy czarny hetman będzie zagrożony przez wieżę i będzie zmuszony się wycofać albo zabić kolejnego bezwartościowego piona", gdybym jeszcze posiadał jakąkolwiek wiedzę teoretyczną i praktyczną o szachach... A tak to tylko mogę wierzyć GRRM na słowo, że to faktycznie emocjonujące i trzymające za jaja.
"Szklany kwiat" jest mocno metafizyczną historią osadzoną w konkretnym i szczegółowo rozwiniętym przez GRRM świecie przedstawionym. Dużo tutaj przenośni, górnolotnych alegorii i gromkopierdności tak charakterystycznej dla tej słabszej dla mnie części twórczości GRRM. Na szczęście Martin trzyma w szachu swoje filozoficzne popędy, dzięki czemu "Szklany kwiat" jest solidnym, przemyślanym i dobrym opowiadaniem. Gdyby jeszcze tylko mniej było czczej gadaniny i drętwych dialogów, to przy tak zaprezentowanym świecie przedstawionym "Szklany kwiat" byłby nowelą wyśmienitą.
Z całej twórczości GRRM nie miałem jeszcze do czynienia z jego opus magnum, czyli światem Pieśni Lodu i Ognia. Jest to z mojej strony świadoma decyzja, gdyż zwyczajnie nie lubię czytać czegoś, co nie jest skończone, a powszechnie przecież wiadomo, że GRRM jeszcze pewnie przez dekadę będzie pisał dwa ostatnie tomy sagi. Chcąc nie chcąc jednak, przeczytałem w ramach retrospektywy "Wędrownego rycerza", czyli prequel do "Gry o tron". Jakie są więc moje wrażenia po pierwszym kontakcie ze światem Westeros? Otóż czytało się podobnie jak "Obrót skórą" - szybko, z zainteresowaniem i bez bólu czterech liter. Martin w "Wędrownym rycerzu" jest już doświadczonym opowiadaczem, czuć pełną profeskę, panowanie nad historią i stworzonym przez siebie światem. Chociaż dzieje Dunka mogłyby się równie dobrze obyć bez otoczki Westeros, bo to w sumie tylko taka opowiastka rycerska, fikcja równie fantasy co Kajko i Kokosz. "Wędrowny rycerz" jest skrojony ze standardowych motywów trójkąta rycerz-dama-honor, co nieuchronnie musi prowadzić do bitki i inszych porywów miecza. Niemniej zapodane na tyle świeżo i energicznie, że wrażenia pozostawia przyjemne.
Ostatnie opowiadanie "Retrospektyw" już niestety takiego wrażenia nie pozostawia, a jest wręcz odwrotnie. "Portrety jego dzieci" to skrojona tępym piórem dykteryjka moralistyczna, portret socjopaty, ale zapodany tak infantylnie, tak niewiarygodnie w swym wydumaniu, że szkoda tej Nebuli i Hugo, które gdzieś się przyplątały Martinowi z powodu tej noweli. Żałość i nędza, nie tylko z powodu tego, że fantastyka, to tutaj nigdy nie zawitała. Szwankuje to, co ma być rzekoma siła historii pisarza Cartlinga, czyli psychologia. Koleś ma jakieś drętwe wyrzuty, że skrzywdził żonę i dziecko i w tym celu ma projekcję bohaterów swoich książek, którzy prowadzą go do konstatacji, że jest winny? I tylko o to chodziło, żeby pan pisarz przyznał przed samym sobą, że jest potworem? Nie dosyć, że bohaterem jest odrażający typ, to w dodatku jego niewiarygodny portret psychologiczny kładzie koncepcję fabularną opowiadania. Doceniam zamysł, ale zwyczajnie nie wyszło, szkoda tylko tych niezasłużonych nagród fantastycznych.
Na tym skończyła się moja długa przygoda z istotna częścią literackiej biografii GRRM. Raz było lepiej, raz gorzej, generalnie im dalej w las, tym Martin zbliżał się do tego pisarza, jakim jest dzisiaj odbierany przez czytelniczą gawiedź. Szkoda tylko, że w tym wszystkim porzucił science-fiction, bo takie "Piaseczniki", "Mgły odpływają o świcie", czy "Żeglarze nocy" świadczą o tym, że w tym gatunku wyszedł najlepiej. Szkoda też tych opowiadań, które miały ogromny potencjał (jak "Pieśń dla Lyanny"), a które GRRM przydusił swoim łopatologicznym filozofowaniem. Co do reszty, to jedno można na pewno o GRRM powiedzieć - jest wyśmienitym opowiadaczem.
2 komentarze:
Dzięki. Mnóstwo trudu sobie zadałeś. Cenne.
Witam
W t.1 są szkice części I i II ale już w t.2 są części od V, dlaczego? gdzie sie podziały II i IV?
Prześlij komentarz