czwartek, 28 listopada 2013

Listopadowe impresje

Najwyższa pora coś szrajbnąć. Dużo rzeczy się wydarzyło w tzw. międzyczasie, zakończyłem merytoryczną i zasadniczo całkowicie niepotrzebną mordęgę z aplikacją radcowską, teraz jeszcze tylko kilka formalności, wpłacenie zaległej jałmużny na OIRP i będę się cieszył z niezwykle cennego i okupionego solidnym zaangażowaniem czasowo-finansowym zaświadczenia o ukończeniu aplikacji. Ale to oczywiście jeszcze nie koniec, bo zaświadczenie to tylko malutki wymóg formalny dopuszczenia do egzaminu radcowskiego.  Egzamin dopiero w marcu, jeszcze trochę czasu zostało, może jakiś wypad w góry zdarzy się po drodze... Ech, te nieskromne marzenia. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Trzydniowa ekspedycja w Beskid Śląski w fajnym gronie na początku listopada zakończyła się pełnym sukcesem, koleżanka obliczyła, że przeszliśmy po górach łącznie przez 3 dni 55 km o przewyższeniach ok. 2.500 m. Biorąc pod uwagę, że miało przez 2 dni padać, a w sumie deszcz nas złapał dopiero w niedzielę ok. godz. 12, kiedy rozpoczęliśmy 4-godzinny marsz granią z Baraniej Góry do Węgierskiej Górki, to wynik co najmniej poprawny.
Ale ja nie o tym, tutaj znowu będzie o książkach :). Wiem, nudziarz jestem, podobno najciekawsze są na moim blogu wpisy, które literatury nie dotyczą. Co poradzę, że dużo czytam i od ponad roku mam ochotę gdzieś uzewnętrzniać swoje wrażenia na temat literatury? Udzielałem się onegdaj gęsto i często na Biblionetce, niestety tamtejsze towarzystwo wzajemnej adoracji jest tak obrzydliwe, zadufane w sobie, hermetyczne i lewackie do granic absurdu (co sprawia, że cenzura prewencyjna dorównuje najlepszym wzorcom stalinowskim), że nie było szans na swobodne wyrażanie swoich poglądów. Z kolei lubimyczytac.pl, z którym to portalem jestem teraz intensywniej związany, jest bardzo otwarty na wszelakie poglądy, tak naprawdę jest to jednak portal promocyjny, można umieścić opinię o książce i ją "polubić", ale brak jest możliwości dyskusji. Stąd zrodziła się w ubiegłym roku koncepcja własnego bloga i jestem z niego póki co bardzo zadowolony, jedyne, czego żałuję, to brak większych dyskusji na poziomie, bo to, co do tej pory było (np. w temacie mojej skromnej relacji z Pyrkonu), to jest raczej typowe polskie wbijanie szpileczki i interesowne wyzłośliwianie się pod płaszczykiem pozornej neutralności. Może kiedyś się doczekam tego, aby mój blog był platformą do dyskusji dla osób, które chcą i potrafią dyskutować w sensie prowadzenia dysputy i wymiany poglądów.
W każdym razie postaram się w najbliższym czasie pisać więcej i niekoniecznie tylko na tematy książkowe. Tymczasem listopadowe impresje...

Douglas Preston, Lincoln Child - "Księga umarłych" (ocena 6,5/10)
(uwaga: przypuszczalne spoilery dotyczące treści tej i wcześniejszych powieści duetu, uprasza się o nieczytanie, gdyż grozi to niepohamowaną frustracją wobec mojej niewinnej osoby)
Uff, koniec trylogii Diogenesa. Jest dobrze, ale to już nie to samo, co taki "Relikt". Panowie całe napięcie budują już wyłącznie na relacjach i motywacji bohaterów, począwszy od "Gabinetu osobliwości" nie tworzą już cenionych przeze mnie technothrillerów, nauka i kultura stanowią już tylko ozdobnik, nie są niestety kluczowym elementem fabuły. "Księdze umarłych" niczego w zasadzie nie brakuje jako powieści sensacyjnej, oprócz właśnie tego, by fabuła była osadzona na jakimś zagadnieniu naukowym. I dlatego nie dostanie ode mnie oceny wyższej niż 6,5/10.
Ok, teraz trochę żartów. Pisałem już o tym poważniej przy recenzji "Siarki". Prawdopodobieństwo, że któryś ze stałych bohaterów cyklu o Pendergaście ulegnie jakiemuś uszkodzeniu lub otrze się o śmierć jest większe, niż moje regularne spóźnienia na tramwaj do pracy. Bill Smithback przeżył już bestię w muzeum, potworki z podziemi Big Apple, otwarcie pleców na stole chirurgicznym, powódź i insze atrakcje kanionów Arizony, a teraz demonicznego Diogenesa Pendergasta. Jego szacowna małżonka Nora Kelly również co nieco przeszła np. wspomniane przygody w kanionach, czy też niemal pewne uduszenie oraz pomieszanie zmysłów w niniejszej historyjce. Margo Green z kolei to mogłaby w sumie pozwać autorów i dostałaby niezłą sumkę, bo ona jeszcze bardziej została zmaltretowana niż Smithback. I tak zaliczyła gonitwę z potworem Mbwuną po muzeum, potem jakimś cudem przeżyła w ściekach Nowego Jorku, potem wróciła po nieobecności w kilku powieściach, by zostać dziabniętą na śmierć w plecki przez Diogenesa, a jednak psim swędem się wywinęła, by jednak zostać odesłaną przez tegoż gościa w niebezpieczną śpiączkę, z której znowu cudem się wybudziła. Jako nadwornej kocicy autorów wnoszę, że zostały jej już tylko 4 życia. Dobre i to. D'Agosta też w sumie dostał trochę po tyłku. Oj Douglas i Lincoln, nie macie litości dla swoich bohaterów.
Ok, może już dosyć o postaciach, z którymi się już trochę zżyłem. Żeby cieszyć się lekturą "Księgi umarłych" (tak jak i "Siarki" oraz "Tańca śmierci") trzeba zawiesić niewiarę i dać się wciągnąć w mocno wydumaną momentami fabułę powieści. Ale poza maltretowaniem bohaterów, niedorzeczną wręcz miejscami genialnością Diogenesa Pendergasta oraz faktem, że to już nie jest to samo, co "Relikt", czy "Granica lodu", "Księga umarłych" stanowi rzetelne i wyciskające z czytelnika sporo emocji czytadło, trzymające się kupy od początku do końca (w ramach oczywiście przyjętego świata przedstawionego). 


James Herbert - Włócznia (ocena 6/10)

W ramach restytucji tytułów, które czytałem będąc nastoletnim szczylem trafiło tym razem na "Włócznię" Jamesa Herberta. Nie ma na polskim rynku książkowym wydawnictwa bardziej zasłużonego na polu zniesmaczania czytelnika do literatury niż wydawnictwo Amber. Koślawe, złe tłumaczenia (vide wszystko Tolkiena, czego nie chwyciła się Agnieszka Sylwanowicz albo osławiona "Zagłada Hyperiona" Simmonsa), okaleczanie książki poprzez wyrzucanie całych jej fragmentów (jak przy Żołnierzach kosmosu" Heinleina), czy tez przylepianie łatki gatunkowej nie do końca adekwatnej do treści utworu.
Tym ostatnim przypadkiem Amber skrzywdził "Włócznię" James Herberta. A no bo skoro autor horrorów, to koniecznie trzeba go wydać w kultowej serii Amber Horror. A potem można spotkać się z opiniami, że denna ta "Włócznia", bo co tam jest tego horroru? Bez komentarza. Nie twierdzę wcale, że Herbert za "Włócznię" powinien dostać literackiego Nobla, niemniej nie jest to książka zła dlatego, że nie straszy na każdej stronie.
"Włócznia" jest tak naprawdę thrillerem z domieszką nazistowskiego okultyzmu. Wstawić za Steadmana Harrisona Forda, a za Himmlera Amrisha Puriego w roli demonicznego Moli Rama i otrzymuje się takiego Indianę Jonesa z elementami horroru (czyli klimatyczną "Świątynię zagłady"). "Włócznia" w warstwie fabularnej to przeciętne, dobrze się czytające czytadełko z klasyczną teorię spiskową i tajną organizacją, która chce przejąć władzę nad światem, powieść nie roszcząca sobie pretensji do czegoś więcej, niż tego, czym faktycznie jest. Przyprawianie łatki horroru było całkowicie zbędne. Daję 6/10 (w tym +1 z sentymentu).
Myślę, że niedługo znowu sięgnę po, któryś z horrorów z dzieciństwa, może teraz coś od Grahama Mastertona (chociaż ostatnio czytałem "Plagę", no dobra, się zobaczy). PS Słowo się rzekło i zanim opublikowałem ten wpis, to zdążyłem przeczytać rzeczonego Mastertona, z którego recenzja znajduje się niżej.

George R.R. Martin - "Wierny miecz" (ocena 6/10)
Drugie z opowiadań osadzonych w świecie "Pieśni Lodu i Ognia", opowiadające o przygodach ser Dunka i jego giermka Jaja. Mniej obszerne i nieco gorsze od "Wędrownego rycerza" przede wszystkim ze względu na małą doniosłość wydarzeń, o których opowiada. Tym razem bowiem zamiast krwawej potyczki na turnieju rycerskim mamy tutaj do czynienia z poślednim sporem granicznym. Przyznam się, że strasznie męczy obszerna heraldyka i ilość rodów, które są wymieniane w różnych sytuacjach (one są tylko wspominane, większość się w ogóle nie pojawia na łamach opowiadania, no bo i jak). Być może ma to swoje uzasadnienie w świecie powieściowym, ale tutaj jest ewidentnie zbędne, gdyż jeszcze bardziej uwypukla nieistotność śledzonych wydarzeń w skali makro świata przedstawionego. Nie zmienia to faktu, że "Wierny miecz" to sympatyczna i niezobowiązująca rozrywka, dobra na każdą okazję.

Rafał Kosik - "Nadprogramowe historie" (ocena 3/10)
Już dawno straciłem nadzieję, że z tej "polskiej serii o polskich nastolatkach" będzie coś więcej niż wtórność i zwyczajna komercja. Pomysł na Felixa, Neta i nikę wyczerpał się Kosikowi już po drugiej powieści, na chwilę tylko będąc nieco odświezonym w "Trzeciej kuzynce". "Nadprogramowe historie" potwierdzają te regułę. Każda kolejna historia jest tak mało ryginalna, a jednocześnie całkowicie pozbawiona klimatu tam gdzie klimat ten powinien być głównym atutem opowiadania (jak w "Metodzie sześciopalczastego"), że szkoda się specjalnie rozpisywać o poszczególnych nowelach. "Nadprogramowe historie" to zbiór ośmiu opowiadań, z których cztery były wydawane przez Kosika w różnych formach promocyjnych wcześniej, a cztery napisał specjalnie do tego wydania. Stąd dosyć duży rozstrzał czasowy pomiędzy poszczególnymi historiami. Generalnie już nie będę się rozpisywał jaki jestem Kosikiem zawiedziony, bo robiłem to przy wcześniejszych recenzjach. Ciągle mam nadzieję, że Kosik dorówna sam sobie z fenomenalnego opowiadania "Ilsa", ale to już tylko raczej takie marzenia ściętej głowy. Kosik klepie taśmowo te historie o trójce warszawskich przyjaciół, chociaż formuła wyczerpała się już na "Teoretycznie możliwej katastrofie". Ja rozumiem, że seria Felix, Net i Nika zapewnia byt wydawnictwu Powergraph, niemniej Kosik zabija w ten sposób swoją obiecującą karierę pisarza s-f. Szkoda gościa. Będę dalej czytał jego książki, ale tak bardziej na zasadzie odrabiania pańszczyzny, żeby dokończyć serię.

Graham Masterton - "Bezsenni" (ocena 4/10)
Kolejny resentyment. Świetnie poprowadzona, trzymająca w zaskakującym napięciu historia, z kuriozalnym i słabiutkim zakończeniem. Pomysł na fabułę był całkiem niezły, wykonanie większości elementów sprawne i z nieoczekiwanym dla Mastertona polotem, by w końcu totalnie polec na wyjątkowo nieudolnym rozwiązaniu kwestii Azazela i jego bezsennej armii. Tak jakby Mastertonowi po 320 stronach budowania napięcia i odkrywania kart przypomniało sobie, że zaplanował całość na max.360 stron i szybciutko rozwiązał wszystkie wątki. Sam niezniszczalny i nieśmiertelny Azazel umiera jak jeleń przejechany na drodze leśnej przez Fiata 126p. No kuriozum normalnie, przecierałem oczy ze zdumienia.
Szkoda, bo pomimo wszechobecnego okrucieństwa powieść czyta się świetnie. Brutalnośc "Bezsennych" nieodparcie skojarzyła mi się z japońskim gore z serii "Guinea Pig", estetyką filmów Takashii Miike (słynna scena torturowania Suzuki w "Ichi the killer"), czy paradokumentalnym "Men behind the sun". Kto chce wiedzieć, o czym piszę niech zajrzy na youtube'a, tam te filmy są ogólnie dostępne, niemniej ostrzegam że to dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach, ekstremalny szok gwarantowany, zwłaszcza w "Men behind the sun". Obok takich obrazów nie da się przejść obojętnie. W "Bezsennych" mamy np. do czynienia z odrażającym znęcaniem się nad niewinnymi kobietami oraz ich uśmiercaniem za pomocą ... kota.  Ten ostatni przypadek to chyba najbardziej odrażający i okrutny motyw w historii literatury. Aż dziw bierze, że tak przemiły człowiek jak Graham Masterton mógł wymyślić coś takiego, być może faktycznie inspirację czerpał z wyżej przytoczonej estetyki kultury Kraju Kwitnącej Wiśni? Aż dziw bierze, że byłem w stanie przeczytać tę powieść mając te 14 lat.

To na tyle, wkrótce trochę podróży geograficznych po górach Ameryki Łacińskiej oraz o poszukiwaniu najgłębszej jaskini świata.

Brak komentarzy: