niedziela, 19 października 2014

"Naoczny świadek" - opowiadanie

Poniżej prezentuję coś nowego na blogu, a mianowicie premierę swojego debiutanckiego opowiadania. Przyjemnego czytania!

Stefan Mamerkus
„Naoczny świadek”

I.
Obudziło mnie głośne walenie w drzwi.
 - Otwierać! Policja!
Nieprzytomny spojrzałem na zegarek. 7.15. Lekki ruch głową spowodował silne pulsowanie w płacie skroniowym oraz odruch wymiotny. Wypita poczwórna dawka komesa powaliłaby słonia, a co dopiero takiego fraglesa jak ja. Podniosłem głowę i poczułem zawroty głowy. Oho, nie dosyć, że kacyk, to jeszcze pijany jestem, pewnie ze dwa promile. Wróciłem myślami do nocnych igraszek na Wrocławskiej i aż jęknąłem z przerażenia na wspomnienie tego, co się wydarzyło. Dobrze, że chociaż jakoś dotarłem do chaty. Nie miałem siły się podnieść. Ostrożnie przytuliłem się do poduszki. Już zacząłem szybko odpływać na łono Morfeusza, gdy rzeczywistość przypomniała o sobie kolejnym nieznośnym hałasem:
- Wiemy, że pan tam jest! Liczymy do trzech, jeżeli do tego czasu pan nie otworzy, wyważymy drzwi!
O cholera, przyszli po mnie. Nie zważając na buntujący się żołądek zwlokłem się z wyra i ruszyłem w kierunku drzwi.
- Idę, już idę - mruknąłem.
Zanim jednak odryglowałem ostatni zamek w drzwiach nagle usłyszałem z drugiej strony wielkie bum, drzwi wpadły do środka, a ja pchnięty straciłem równowagę i poleciałem na ścianę po drugiej stronie korytarza, potężnie obijając potylicą zmurszałą komodę. Pięknie znokautowany zwaliłem się na podłogę. Zdążyłem zarejestrować ekipę w kominiarkach i straciłem przytomność.

II.
- Myślisz, że to zrobił? - zapytał piskliwy głos.
- Nie wiem, panie prokuratorze. - odparł inny, baryton. - Świadkowie twierdzą, że był agresywny, ale nikt nie widział, kto zaczął i czy w ogóle doszło do rękoczynów. Nikt nie widział zdarzenia, poza tym że ten tutaj oddalił się szybkim, choć slalomowym krokiem. Wie pan, co to za świadkowie, same wiarygodne typy – ironizował baryton.
- To znaczy jakie typy?
- Dwie naćpane panienki, ochroniarz klubu, który akurat patrzył w inną stronę, kilku nawalonych ułanów, rwących się do bitki. Normalna piątkowa noc na Wrocławskiej. No prawie.
- A wspólnik tego tu?
- Zniknął. Świadkowie pamiętają, że był, ale poniosło go gdzieś, pewnie śpi w rowie. W każdym razie tamten jest nieistotny. Zostaje nam leżący nam miłościwie zdechlak.
- No dobrze komisarzu, a monitoring?
- Monitoring? - parsknął baryton. - No cóż, dziwnym trafem miejsce zdarzenia nie było objęte zasięgiem kamery. Jakby się chłopaki umówili. Albo morderca wiedział, że w tamtym rogu kamera nie zarejestruje czynu ... - głos przerwał, jakby porażony tą genialną refleksją.
Ok, pora się obudzić. Stęknąłem i sapnąłem dla podkreślenia efektu, moje przebudzenie zostało odnotowane. Otworzyłem oczy, ujrzałem wystrój szpitalny i dwóch posępnych typów nachylających się nade mną.
- Pan zdechlak się ocknął. - piskliwy zionął we mnie czosnkowym oddechem. - Wąski, załatw proszę panu M. jakąś colę, w takim stanie potrzebuje pewnie wiadra glukozy. A ja w tym czasie spróbuję nawiązać z nim pierwszy kontakt.
Wąski wyszedł. Piskliwy nachylił się ku mnie jeszcze bardziej, jakby chciał skorzystać z okazji i sprzedać mi całusa.
- Główka boli? Trzeźwy? Panie M., widzę, żeś pan oprzytomniał, to bardzo dobrze, bo nie mamy za dużo czasu. Cały Poznań gada tylko o morderstwie, a pan jesteś w samym epicentrum wydarzeń. Tak, tak, niech pan nie będzie taki zdziwiony, zrobił pan z siebie gwiazdę wieczoru na Wrocławskiej, rozdając wizytówki, podrywając panienki i śpiewając rotę przechodzącym Cyganom, a na końcu znikając w bramie z gówniarzem, który na pana nieszczęście okazał się być synem dyrektora Pałeckiego. Gówniarz nie żyje, został uduszony, a pan tonie, panie M.
Walcząc z bólem głowy, podniosłem się na łóżku i rozejrzałem się po sali. Byliśmy sami. Dotknąłem potylicy, gdzie napotkałem wygolony fragment z naklejonym sporych rozmiarów plastrem. Bywało gorzej.
- Mówi pan, że jak się nazywa? - wychrypiałem.
- Nie mówiłem. Nazywam się Nadzieja, panie M., pana ostatnia - odparł całkiem poważnie mister Nadzieja. - Jestem prokuratorem prokuratury okręgowej w Poznaniu i zostałem przydzielony do sprawy morderstwa Grzegorza Pałeckiego, lat 17, które nastąpiło w dniu 12 września 2014 roku, około godziny 2 nad ranem w Poznaniu, przy skrzyżowaniu ulic Wrocławskiej i Jaskólczej. Grzegorz Pałecki zginął profesjonalnie uduszony, narzędzia zbrodni brak. Ostatnią osobą, z którą widziano ofiarę, był niejaki Stefan M., lat 32, stanu wolnego, właściciel kiepsko prosperującej firmy informatycznej, feralnego dnia świętujący razem ze swoim wspólnikiem Wacławem Kocem pierwszy wygrany przetarg na obsługę nowego biletowego systemu teleinformatycznego poznańskiej komunikacji miejskiej. Panowie popili sobie w klubie na Woźnej, gdzie m.in. grali w chińczyka, a potem ruszyli w tany. Ich odyseja skończyła się w okolicach pewnej znanej mordowni na ulicy Wrocławskiej, gdzie pan Koc dosyć szybko się skończył i zasnął na ławie knajpy, mamrocząc coś o parówkach Wilhelma Tella. Pan M. z kolei wykazywał szczególną aktywność towarzyską, aż w końcu wylądował w ciemnej bramie z pewnym młodzianem, który zrządzeniem losu zakończył swój krótki żywot chwilę później. Takie są zeznania osób postronnych, ale pan tam był, pan jest naszym naocznym świadkiem, zatem, niech mi pan powie, co tam się wydarzyło. Zrobił pan to? - spojrzał na mnie jak wilk na łanię.
Wywołany do tablicy wymamrotałem:
- Że niby co? Nie jestem mordercą. - pauza. - Ale wiem, kto zabił. Gdzie ta cola?

III.
Po pięciu minutach wrócił Wąski z dużą colą. W tym czasie Nadzieja przewiercał mnie wzrokiem, jakbym był złożem gazu łupkowego. Po wejściu Wąskiego zerwał się nagle, wyrwał mu colę i wcisnął mi w wiotką rękę.
- Pij i gadaj! - rozkazał.
Nie zważając na jego rozgorączkowanie, chwyciłem mocniej butelkę z upragnionym płynem i jednym haustem wypiłem połowę zawartości. Beknąłem, rozanielony doznaną rozkoszą spojrzałem na prokuratora, przeczekałem jeszcze chwilę i zacząłem zeznanie:
- Mam 32 lata, za sobą niejeden zakręt życiowy, a moim największym pragnieniem jest, żeby ten świat dał mi w końcu święty spokój. Na zmywak do Anglii mnie nie ciągnie, tu jest mój kraj, moje korzenie tkwią głęboko w wielkopolskiej glebie, z dziada pradziada. Chcę uczciwie pracować, uczciwie się dorobić, płacić rozsądne podatki, poznać porządną kobietę i wychować z nią porządne dzieci. Czy to wiele? Tymczasem moje życie to pasmo nieprzerwanych podrygów, małych i większych potyczek z ludzką głupotą, hipokryzją i koniunkturalizmem. Najpierw ojciec, pijak i awanturnik, który za cel życiowy obrał sobie doprowadzić mnie na skraj wytrzymałości psychicznej. Słyszał pan taką piosenkę Maleńczuka, jak to leciało, ale ja Cię biłem dla Twojego dobra? Nie? Sąsiedzi swoje wiedzieli, ale wie pan jak to jest w Poznaniu, Jeżyce, milczymy, bo co nie o nas, to nie nasza sprawa. Od czasu do czasu zadzwonili na Policję dla świętego spokoju, ale jak było potrzeba zeznań, to nikt się nie wychylił, nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nie moja sprawa. Miasto zasłoniętych firanek. Moja matka też milczała, w milczeniu znajdując swoje więzienie i swoje ukojenie. Takoż i ja milczałem, bachorem byłem, dzieci głosu nie mają.
Wziąłem kolejny łyk coli.
- Z czasem z tego oczywiście wyrosłem, ale to w człowieku zostaje, tkwi pod skórą. Postanowiłem coś zmienić, podjąć wyzwanie. Postanowiłem mówić. Wyzwałem świat, chciałem go poznać, obłaskawić, a potem uczynić na swoją modłę. Tylko wie pan, ciągle była we mnie ta naiwność, ta mdląca niewinność duszy łaknącej świata zasad i porządku, brakowało cynizmu. Kiedy miałem okazję milczeć, odzywałem się i w konsekwencji obrywałem po uszach. Nikt się za mną nie wstawiał, nawet osoby, w imieniu których występowałem. Lepiej było milczeć, pilnować swojego nosa. Faktem jest, że brakowało mi cwaniactwa, obłudy, byłem zbyt szczery.
- Wzruszające - głos Nadziei ociekał sarkazmem.
- Prawda? W końcu podjąłem decyzję o założeniu firmy. Razem z Wacławem mieliśmy mnóstwo pomysłów na pozyskanie klienta i przystąpiliśmy do działania. Włożyliśmy w firmę mnóstwo serca i trochę mniej pieniędzy, a po roku byliśmy w punkcie wyjścia - bez zleceń, bez kasy i bez serca. Przetarg na dostawę oprogramowania do obsługi biletowego systemu teleinformatycznego poznańskiej komunikacji miejskiej był jednym z wielu, do których startowaliśmy, ale pierwszym, który wygraliśmy. Byliśmy w szoku. Brak doświadczenia nie stanowił przeszkody, zaproponowana przez nas cena była tak niska, że bez problemu wygraliśmy. Wczoraj podpisaliśmy kontrakt na dostawę oprogramowania za dziesięć złotych baniek.
Pomyślałem o tych emocjach, o tej euforii, która mnie ogarnęła, kiedy podpisywałem umowę. Oto moja filozofia spełniła się - ciężką pracą można w Poznaniu coś osiągnąć, bez znajomości, bez kumoterstwa. Złudzenia.
- Panie M., jest pan z nami?
- Tak, tak. Już kończę. Umowę podpisywał z nami dyrektor Michał Pałecki. Sprawił na mnie wrażenie człowieka rzetelnego. Uśmiechnięty, skory do żartów, życzył nam owocnej współpracy. Myślałem sobie, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Uczciwa firma, uczciwy dyrektor? Gdzie tkwi haczyk, na czym się wyłożymy? Wychodząc z gabinetu dyrektora minąłem się z wysokim, wymuskanym młodzieńcem o rozbieganych oczach, który wszedł bez pukania, jak do siebie. Usłyszałem jeszcze tylko jak mówi: "Cześć ojciec, masz chwilę, sprawę mam, potrzebuję trochę sianka". I drzwi się zamknęły. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do domu.
Wieczorem zaczęła się libacyjka, ot kilka piw. Trochę nas jednak poniosło i wylądowaliśmy na Wrocławskiej. Nie da się ukryć, że w euforii chciałem podzielić się swoją radością z całym Poznaniem. Rozdałem wszystkie wizytówki, poflirtowałem z panienkami i coś tam pośpiewałem. Wielka mi rzecz. W pewnym momencie zobaczyłem jak pod ścianą lokalu dwóch kolesi dyskretnie rozmawia, a w jednym z nich rozpoznałem dzieciaka wchodzącego do gabinetu dyrektora Pałeckiego. Wacław w tym czasie już zdążył się skończyć. Będąc w szampańskim nastroju potrzebowałem kompana, więc udałem się do chłopaków, co by się przyłączyć do dyskusji. No cóż, rozmową bym tego nie nazwał. Jeden był większy, masywniejszy, sporo starszy i przyciskał do ściany mojego znajomka, w którego oczach było widać zdezorientowanie i strach. Dzieciak był ewidentnie naćpany, pewnie mu się jawa mieszała z narkotyczną wizją i jedynie silny uścisk tamtego trzymał go po tej stronie tęczy. Byłem już na tyle blisko, że usłyszałem jak agresor mówi do chłopaka: "Twój stary wiedział, że jak nie wygramy tego przetargu, to tego gorzko pożałuje. I co? Daje wygrać jakimś złamasom. Powiedz mi chłopcze, czy twojemu staruszkowi się coś przestawiło pod kopułą, że olał mojego szefa? Karty były odkryte, moc dyrektorska to mało? Wystarczyło fagasów wywalić pod byle pretekstem, skoro sami nie chcieli zrezygnować, ale pewnie nikt im tego nawet grzecznie nie zasugerował. Teraz szef jest bardzo niezadowolony i przysłał mnie, żebym dał Pałeckiemu nauczkę. Nauczką będziesz Ty dziecino, co Ty na to? Chodź, wejdźmy tu do bramy na sekundę" Agresor wyszczerzył zęby w grymasie złowieszczego uśmiechu i sięgnął do kieszeni. W tym momencie spostrzegł mnie kątem oka, jak udawałem, że chcę się zapoznać z brukiem. Poniekąd faktycznie gwałtownie wstrząsnęły mną torsje i osunąłem się na ziemię. Chwila zawahania spowodowała, że chłopakowi udało się wyrwać agresorowi i  oddalić kawałek. Niestety w tym wszystkim nie za bardzo kontaktował, w którą stronę idzie i wszedł w ciemną bramę. Ruszyłem za nim, w tym czasie napastnik zniknął mi z pola widzenia. Dotoczyłem się do chłopaka i wpadłem na niego. Szarpnął, jakby był atakowany. Przyjąłem kilka nieporadnych ciosów, cały czas trzymając się go mocno.
- Uspokój się idioto, leziesz w złym kierunku. Do ludzi - wybełkotałem.
Nadal się szarpał. Nagle zgiąłem się wpół, puściłem chłopaka i zwymiotowałem. Poczułem bardziej niż zobaczyłem jak mija mnie jakaś postać i chwilę potem usłyszałem szamotaninę. Spojrzałem w tamtą stronę i ujrzałem jak napastnik stoi za chłopakiem, trzyma na jego gardle jakby garotę i mocno ciągnie do tyłu. Z gardła młodzieńca wyrwał się charkot. Przerażenie odebrało mi rozum. Spanikowany poderwałem się i zygzakiem wyszedłem z bramy. Zacząłem szybko oddalać się w kierunku rynku. Ludzi mijałem, wpadałem na nich, przewracałem się, nie oglądałem się za siebie. Przeszedłem przez rynek i ruszyłem pod górę Poniatowskiego, gdzie złapałem taksówkę i jakoś dotarłem do chaty. Rano napadł mnie oddział SWAT, no i znalazłem się tutaj.

IV.
- I co, to wszystko? - Nadzieja spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Potem zerknął na Wąskiego - Mamy w to uwierzyć? Wolne żarty.
- Widzi pan, chciałem uratować tego chłopaka, pomóc mu, a nie byłem w stanie nawet utrzymać się na nogach. Po raz kolejny moja chęć działania, zareagowania na krzywdę, wpędziła mnie w tarapaty, tym razem największe z dotychczasowych, bo w końcu uważa pan, że ściemniam i że ja to zrobiłem? - spojrzałem na niego. 
Nadzieja mimowolnie przytaknął.
- Otóż nie, panie prokuratorze. Tak się składa, że wiem, kto był mordercą. Przez ułamek sekundy księżyc oświetlił jego twarz i rozpoznałem Juliusza Maternę, szarą eminencję z otoczenia prezesa NeoNetu, Jarosława Brzozy. Brzoza to znana postać w poznańskim światku, chociaż tajemnicą poliszynela jest w jaki sposób dorobił się majątku. Już jego uniewinnienie w sprawie o napady na tiry przewożące alkohol i papierosy było mocno naciągane, kluczowy świadek gdzieś wsiąknął. Skruszony niczym baranek Brzoza wypłynął potem ze swoim NeoNetem, żeby uczciwie i ciężko pracować. Taaak. Najpierw wygrany przetarg na dostawę oprogramowania dla urzędu miasta, gdzie Brzoza był jedynym oferentem, a pozostali jakoś tajemniczo wycofali swoje oferty, następnie zamówienia z wolnej ręki dla ciągle psującego się programu. Krystalicznie czysty Brzoza był obecny podczas otwarcia ofert i kiedy razem z Wacławem cieszyliśmy się z wygranej, on siedział jak dziecko, któremu właśnie zabrano ulubionego pluszaka. Coś nie zagrało, było widać, że nie taki miał być wynik przetargu. Widzę, że mi pan nie wierzy. No cóż, na szczęście mam jeszcze to!
Wyciągnąłem smartfona i odszukałem odpowiedni plik.
- To jest zapis wideo mojego starcia z Brzozą w toalecie, tuż po ogłoszeniu wyników przetargu. Brzoza napadł tam na mnie i groził m.in. wrobieniem w odpowiednio ciężkie przestępstwo, tak że z ciupy nigdy nie wyjdę. To jego słowa, niech pan odsłucha. Film z ukrycia nagrał mój wspólnik, który usłyszał co się dzieje, ale postanowił przeczekać i nagrać co się da. Chwała jego przezorności! Teraz się zapewne ukrywa, strzegąc oryginału nagrania.
Nadzieja obejrzał film i zamyślił się.
- Rozumie pan prawda? Brzoza chciał mnie wrobić. Syn Pałeckiego był na głodzie, więc nie było problemu ściągnąć go na Wrocławską po kolejną działkę, gdzie balowałem z Wacławem, a potem tak zaaranżować zajście, by wina spadła na mnie. Tak więc panie prokuratorze ma pan moje zeznania co do Materny i groźby Brzozy pod moim adresem. Myślę, że to całkiem nieźle jak na początek ciężkiego śledztwa. Pozostaje jedno zasadnicze pytanie - co pan z tym zrobi?
Osunąłem się ciężko na poduszkę, przymknąłem oczy i czekałem na jakąkolwiek odpowiedź. 

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dobre opowiadanie. Z jajem. Czyta się je z ciekawością do samego końca.

Mamerkus pisze...

Dzienks!

Anonimowy pisze...

Opowiadanie jest dobre...styl pisania jest lekki widać, że bawisz się językiem..i jest w tym paradoksalnie sporo humoru...Twój bohater-idealista-budzi sympatię...monolog, który wygłasza jest najlepszą częścią opowiadania...no i jakże kontrowersyjny bohater drugoplanowy w postaci poznańskiej peki...poskładałam się ;)

Mamerkus pisze...

Takiego komenta mi brakowało, wielkie dzięki! :)