wtorek, 18 lutego 2014

Przegląd prozy europejskiej

Tak się jakoś zupełnie przypadkowo złożyło, że ostatnie trzy zaliczone książki to proza szwedzka, włoska i niemiecka. Nie było w tym żadnego planowego działania, ale przynajmniej nasunął mi się zbiorczy tytuł posta.


Per Wahloo - "Stalowy Skok" (ocena -1000/10)
Na pierwszy ogień poszedł Per Wahloo, pisarz, który w duecie z Maj Sjowall stworzył kilka naprawdę dobrych kryminałów. Niestety "Stalowy Skok" to ideologiczny gniot infantylnie gloryfikujący socjalizm społeczno-polityczny. Nowy manifest komunistyczny, napisany przez "pożytecznego idiotę" z kapitalistycznej Szwecji (tak Wahloo był nazywany w ZSRR). Gadka szmatka typowa dla bolszewickiej propagandy - "kapitalistyczni reakcjoniści", "kapitalizm sam w sobie jest systemem zbrodniczym", "reakcyjne jądro kadry medycznej" (???), "(...) chcieliśmy zniszczyć powszechną zgodę. Dopiero, gdy społeczeństwo zostanie rozbite, będziemy mogli dopaść głównych wrogów. - To znaczy kogo? - Na przykład socjaldemokratów, którzy zdradzili klasę robotniczą i sprzedali się kapitalistom; no i system kapitalistyczny rozumiany jako całość" (uff, dobrze że odpuścili systemowi słonecznemu) itp. kwiatki propagandowego bredzenia. Fabuły tutaj nie ma, jest tylko pretekstowe wprowadzenie intrygi, która od mniej więcej połowy powieści służy wyłącznie jako wykład o jedynie słusznym ustroju politycznym. Wszystko to już kiedyś było, w o wiele lepszym wydaniu (Marks, Lenin, Trocki itd.), naprawdę nie trzeba było do tego tworzenia powieści przez szwedzkiego autora kryminałów. W pewnym momencie robi się z tego tak przerażający, surrealistyczny bełkot na poziomie nawiedzonego gimnazjalisty, że będę miał przez to niewątpliwie koszmary. Ta powieść nigdy nie powinna się ukazać, a sprzedawanie jej przez wydawnictwo Albatros jako kryminału od "ojca chrzestnego skandynawskiej powieści kryminalnej" (cytat z Jo Nesbo na tytułowej obwolucie) świadczy o ogromnej hipokryzji wydawnictwa i zgniliźnie toczącej rynek książki, tj. liczy się znane nazwisko autora, a nie jakość jego dzieła.
Ocena dla tego grafomańskiego gniota mogła być tylko jedna - "Stalowy Skok" to najgorsza książka wszechczasów. Wahloo, za 4 godziny stracone na czytanie Twojego kupsztala, zapłacisz mi kiedyś w zaświatach!
Na szczęście uratowałem swój zgwałcony umysł lekturą świetnych książek Italo Calvino oraz Lothara Buchheima, o czym szerzej poniżej.


Italo Calvino - "Marcovaldo, czyli pory roku w mieście" (ocena 9/10, w tym +3 za okładkę)

Aż wstyd się przyznać, ale o jednym z najlepszych prozaików europejskich XX-wieku usłyszałem po raz pierwszy dosyć niedawno, kiedy na portalu Katedry przeczytałem recenzję "Niewidzialnych miast". Zainteresował mnie nie tylko intrygujący koncept fabularny (rozmowy Marco Polo z Kubłajchanem o miastach imperium Mongołów), ale także szata graficzna książki, no po prostu himalaje sztuki edytorskiej. "Marcovaldo" co prawda nie ma tak olśniewającego fabularnego punktu wyjścia, niemniej jest książką dobrą na swój oryginalny sposób.
Jak podtytuł sugeruje "Marcovaldo" to zbiór opowiadań wielkomiejskich, gdzie ubogi prostaczek toczy swoje fatalistyczne potyczki o naturę i przyrodę w asfaltowym życiu. Opowiastki te w gruncie rzeczy dosyć zabawne dykteryjki, w których Marcovaldo - typowy mieszczuch - szuka za wszelką cenę kontaktu z szeroko pojętą przyrodą. Na pierwszy rzut oka Calvino zdaje się podchodzić poważnie do tęsknoty swojego bohatera np. w scenie gdzie Marcovaldo śledzi życie dachowców albo z pietyzmem troszczy się o zakładową roślinkę. Wydaje się, że to jest autentyczna tęsknota za życiem bez spalin, hałasu, sztucznego światła i brakiem horyzontu. Jest to szczególnie widoczne w opowieści "Księżyc i GNAC", gdzie jaskrawy neon włączający się co 20 sekund zakłóca nie tylko życie godowe kotów tokujących na tle księżyca, ale przede wszystkim uniemożliwia obserwację nieba, pozbawia perspektyw, zamyka mieszczuchów w kokonie bez gwiazd. Jest to problem cały czas aktualny, wystarczy wybrać się poza miasto w bezchmurną noc, poza sztuczne oświetlenie pasów drogowych, na jakieś pole, aby dostrzec, ile człowiek w mieście pozbawiony jest wrażeń wynikających z prostej obserwacji nocnego nieba. Księżyc, gwiazdy, planety, perseidy w sierpniu, Droga Mleczna!, i to wszystko gołym okiem, a co jak weźmie się zwykłą lornetkę do ręki i popatrzy na księżyc w pełni? 
Ale w gruncie rzeczy okazuje się, że ta fascynacja Marcovaldo naturą, przestrzenią i gwiazdami jest pozorna, nie kryje się za tym żadna domniemana głębia, Marcovaldo traktuje przejawy przyrody w mieście utylitarnie, dla niego tak naprawdę liczy się dostęp do kalorii, przy licznej rodzinie i słabej pracy klepie biedę i to powoduje, że jego zdrowa fascynacja szybko zamienia się w praktyczną walkę o dostęp do kasy i żarcia (jak np. w scenie, gdzie Marcovaldo porywa ze szpitala dobrze utuczonego, ale zawirusowanego laboratoryjnego królika albo w przywołanym rozdziale "Księżyc i GNAC", gdzie rodzina Marcovaldo podpisuje z konkurencją umowę na zniszczenie reklamy GNAC, którą następnie zastępuje nowa, większa reklama tej konkurencji, która już jednak świeci non stop, także księżyca i gwiazd nie widać nawet przez 20 sekund). 
Inteligentna i sympatyczna lektura, pozornie lekka, ale kryjąca w sobie kilka interesujących i gorzkich refleksji o kondycji współczesnego społeczeństwa industrialnego. 
Na osobną uwagę zasługuje mistrzowska edycja książki, zapodany wyżej obrazek oddaje jedynie ułamek wrażeń, jakie miałem, kiedy trzymałem "Marcovaldo" w rękach. Wspaniała grafika i kolorystyka obwoluty, wysublimowana i wieloznaczna, dająca pole do wyobraźni swoją ascetycznością ilustracja okładkowa, do tego twarda oprawa, coś naprawdę wyjątkowego. Tak jak wspomniałem wcześniej majstersztyk edytorski, znak tej serii.


Lothar-Gunther Buchheim - "Okręt" (ocena 10/10 - arcydzieło!)

"Zapomnieliśmy jak się czuje suchy człowiek.
"...gdzie niczyja matka się za nami nie obejrzy, żadna kobieta nie przetnie naszej drogi, gdzie tylko rzeczywistość panuje, okrutna i wielka..."
Woda, woda, woda - słona woda. Smród, brud, ciasnota, klaustrofobia, ciemność, bezsilne oczekiwanie na nieuniknioną śmierć w zamkniętej puszce cienkiej stali, pod hektolitrami i ciśnieniem morskiej wody, monotonia, nuda, katatoniczny strach, kilkutygodniowy sztorm, wszechobecny grzyb i to poczucie, że jest się samym w bezkresie oceanu, uwięzionym w stalowej puszce z pięćdziesięcioma innymi straceńcami. Taki obraz życia na okręcie podwodnym o napędzie dieslowskim (sprzed ery atomowej), gdzie w zasadzie 9/10 rejsu upływa na powierzchni (konieczność dostępu powietrza dla silników spalinowych), kreśli niemiecki pisarz Lothar-Gunther Buchheim, korzystając z własnych doświadczeń w tym zakresie.
Przez 650 stron czytelnik towarzyszy marynarzom niemieckim w ich podwodnych wojażach i cierpi razem z nimi. Tu nie chodzi tak naprawdę o to, czyjej stronie towarzyszymy i kibicujemy, Buchheim zaciera różnice narodowościowe, tu się liczy po prostu człowiek, jednostka w obliczu ekstremalnych wyzwań totalnej wojny na morzu. Symboliczna jest w tym zakresie scena, gdzie narrator i oficerowie obserwują z mostka tonących ludzi z okrętu, który wcześniej storpedowali. Wyobraźnia z jednej strony burzy się, że rozbitkowie nie zostali zabrani przez swoich, z drugiej podpowiada, że podobny los czeka i ich załogę, ślepy los nie wybiera względem narodowości. 
Buchheim napisał "Okręt" dosyć realistycznie, wręcz naturalistycznie. Jeżeli na kartach powieści pojawiają się nuda i monotonia morskiej włóczęgi (z uwagi na brak kontaktu z jakimkolwiek statkiem, czy konwojem wroga, które można by zatopić), to nie ma zmiłuj, czytelnik dosłownie morduje się z marynarzami, każda strona powieści to dla czytelnika dosłownie włóczęga, a tych stron jest ponad 130 z rzędu. Jeżeli dochodzi w końcu do kontaktu z przeciwnikiem, któremu towarzyszy przerażający strach przed zrzucanymi bombami głębinowymi, to jest fenomenalny fragment dynamicznej akcji ucieczki przed niszczycielem, gdzie jedynym marynarzem biorącym udział w potyczce jest dowódca okrętu, a reszta jest jak sardynki w puszce. Z kolei, gdy nadchodzi sztorm i przez kilka tygodni ocean funduje załodze darmową karuzelę w połączeniu ze słonowodną torturą, to czytelnik moknie i gnije pospołu z bohaterami. Zacytuję tutaj kilka fragmentów dobitnie obrazujących plastyczność wizji Buchheima:
"(...)A teraz uderza (fala - dopisek mój) z siłą piorunu z burty w dziobową część okrętu. Pod tym ciosem okręt zapada się głęboko. Schylić głowę! Wrzący potop przewala się po pomoście. Pomost tonie. Nie mamy już okrętu pod stopami. Ale teraz ta sama fala podnosi okręt do góry. Dziób całkowicie wydobywa się z wody i przez chwilę wisi w próżni, aż morze pozwoli opaść okrętowi. Przez szpigaty i tylną część pomostu wylewa się woda. Spienione potoki szarpią nas na nogi. W wyobraźni widzę olbrzymie pięści, które potrząsają naszym okrętem, puszczają go, chwytają gwałtownie, w wariackim rytmie trzęsą nim jak olbrzymią perkusją, potem ciskają daleko, znowu łapią - i tak bez przerwy (...) Niedziela. Najbardziej niszczy nasze siły brak snu. Prawdziwy spokój panuje tylko wtedy, kiedy nie ma widzialności i nasz dowódca każe zejść pod powierzchnię. Kiedy okręt jest już wyważony, prawie nie słychać głośniejszych rozmów. Każdy próbuje przespać się podczas godziny czy dwóch pobytu pod wodą. Cisza w zanurzeniu jest za każdym razem niesamowita. Kiedy wszyscy zmożeni do cna leżą na kojach albo na deskach podłogi, wydaje się, że załogi opuściła okręt. Poniedziałek. Mam jeszcze tyle siły woli, by zanotować w zeszycie: <<Nakrywanie do stołu niemożliwe. Wszystko bez sensu. Tuż przed drugą zanurzenie. Wspaniałe: pozostajemy pod wodą. Coraz więcej zapaleń. Wrzody najgorszego rodzaju. Świerzb. Maść ichtiolowa na wszystko>> (...) Piątek (...) Wpatrujemy się w tę potworną górę, która z niesamowitą swobodą zbliża się do nas, ciężka jak ołów, druzgocząca swoją niesamowitą masą. Nagle wiatr przestaje wiać. Morze wokół okrętu drga bezwładnie. Rozumiem natychmiast: ta prafala jak gigantyczna barykada odcięła nas od sztormu. Znajdujemy się na jej zawietrznej (...) czuję, jak coś podnosi okręt od tyłu, coraz wyżej i wyżej. Idzie w górę, przyklejony ukośnie do spękanego zbocza, tak wysoko, jak nigdy dotychczas. Nagle załamuje się grzebień fali. Ważąca wiele ton ciężka maczuga rąbie w kiosk, który dudni, a cały okręt drży gwałtownie, wir wody szaleńczo wali na pomost (...) Nasza rufa skierowana jest w niebo. Dziobowa część okrętu jest zanurzona głęboko w biało-zielonej kipieli. Widzę twarz drugiego oficera; otworzył szeroko usta, jakby chciał krzyczeć z całych sił. ale nie słychać żadnego dźwięku (...)
"Okręt" to arcydzieło literatury wojennej, nie wiem, czy można napisać lepszą powieść o wojnie podwodnej. 
Tutaj z kolei można obejrzeć film Wolfganga Petersena, który jest wersją okrojoną (wersja reżyserska ma podobno trwać 5 godzin). Kawał dobrego kina wojennego, ale powieść jest zdecydowanie lepsza: http://www.youtube.com/watch?v=qgPc3QtqTIw

Brak komentarzy: