poniedziałek, 3 lutego 2014

Książkoholik w czasie kryzysu czytelniczego

Kryzys, moi Drodzy, kryzys! W ciągu ostatniego miesiąca przeczytałem ino cztery powieści. I nawet fakt, że nie wciągnęły one zbytnio, a nawet stanowiły źródło niewysłowionych mąk poznawczych, nie zmienia konstatacji z tego wynikającej - dopadł mnie niezłośliwy książkowstręt. Nie odstawiłem czytania, co to to nie, zwyczajnie nie mam ostatnio ochoty czytać. Od biedy osiągnę kilkadziesiąt stron dziennie i koniec, nie mogę się skupić, zaczynam marnować czas na jakiś tenis, sen, czy już totalny bezsens, czyli pracę. Nie wspominając oczywiście o prowadzeniu bloga, cała aktywność w styczniu ograniczyła się do tej pory do zmiany logo z pretensjonalnej sentencji łacińskiej na suchar nastolatka i jakichś statystyk. 
W beznadziejnych próbach styczniowego czytania i pisania czuję się jak robot Marvin z "Autostopem przez galaktykę", dlatego proszę się nie dziwić, jeśli poniższe wypociny nie będą miały choćby odrobiny sensu.


"World war Z" Max Brooks (ocena 5/10)
Średnio to panu Brooksowi wyszło. Pomysł wyjścia zacny, niestety zawaliła jego realizacja. No może nie zawaliła, ale całościowo wyszło nudno i mało emocjonalnie. Książka (ciężko to nazwać pełnoprawną powieścią) zachwyca jedynie w pojedynczych segmentach, w których u Brooksa ujawnia się talent dramatyczny (np. sekwencja ucieczki pilotki, którą katastrofa samolotu umieszcza w samym sercu kraju zombie). 
Kiczowate obrazki, amerykocentryzm, brak głównego bohatera, poza narratorem "zza kadru" oraz bądź co bądź wyeksploatowana tematyka, do której autor nie dodaje wiele więcej. Ameryka to, Ameryka tamto, aż do wyrzygania. Pomimo świeżości konceptu fabuła pozostaje jednak dosyć typową historią epidemii zombie - pojawia się więc standardowa geneza epidemii, potem głupota i krótkowzroczność ludzi przyczyniająca się do zwiększenia pandemii, potem eskalacja, a potem standardowe oczyszczenie. Generalnie całość mocno nuży. Mało tu subtelności, wyważenia, czy też oryginalniejszych pomysłów. Prosty, momentami prostacki język (co razi zwłaszcza z ust takich osób jak szef administracji Białego Domu, czy multimilioner, którzy z racji swojej pozycji, wykształcenia powinni umieć formułować zdania pozbawione kolokwializmów i skundlonych emocji), banalne chwyty (jak panika, to musi być Wielka Panika), wszystko to sprawia, że jednak byłem rozczarowany książką Maxa Brooksa. 


"Spryciarz z londynu" - Terry Pratchett (ocena 5/10)

Terry Pratchett im starszy, tym bardziej prezentuje infantylny dydaktyzm i łopatologiczne przesłanie, w dodatku nie za dużo tu pratchettyzmów. Taka była "Nacja", taki jest i "Spryciarz..." Powieść czyta się szybko i sprawnie, niemniej powieść zupełnie nie wciąga, być może z tego powodu, że już po około 100 stronach wiadomo, że Dodgerowi wszystko wychodzi i będzie wychodzić (np. jeżeli na 300-stronie Dodger wymyśla plan uratowania swojej księżniczki, co jednocześnie jest przewidziane jako kulminacja powieści, to już wtedy czytelnik przewiduje, że plan wypali z dużą pomocą deus ex machina). Zero nieprzewidywalności, napięcia, czegokolwiek, taka bajka o męskim kopciuszku, który ratując swoją księżniczkę z rąk siepaczy trafia z kanałów do świata bogatych. Przy takim nagromadzeniu wątków "wystarczy pomyśleć, a na pewno się uda" lewackie przesłanie powieści jawi się jako sztubacki żart.
No właśnie, niby są tu niefajne motywy typu katowanie kobiet, burdele, czy płatni mordercy całość ukształtowana jest w wyjątkowo niefrasobliwej i lekkiej tonacji (co widać też po okładce, uśmiechnięty łobuz wyposażony w gotowe do użycia narzędzie golarza). Nie jest to bynajmniej powieść dla dzieci, ale dorośli tez za wiele tutaj dla siebie nie znajdą. 
Na zdecydowany plus jakość polskiego wydania - palce lizać, estetyczny majstersztyk, świetny papier. 

"Trojka" - Stepan Chapman (ocena 2/10)
Wielkie, ogromne rozczarowanie. Forma wyznaczająca treść, do tego się ten surrealistyczny rzyg sprowadza. Najgorsza pozycja z UW jak do tej pory, powinna raczej się znaleźć w serii Męki Wyobraźni. Ponad miesiąc mordęgi z 240-stronami powieści, która niestety okazała się od początku do końca zamierzonym przerostem formy nad treścią. W sumie to nie wiem, co właśnie skończyłem czytać. Momentami "Trojka" jest takim bełkotem, że oczy bezwładnie przesuwają się po słowach, bez refleksji nad sensem treści, bez związku z czymkolwiek. Ot czytam słowa, pozlepiane w zdania, które w osobnych rozdziałach mają może jeszcze sens (ale nie zawsze), ale całościowo to ni przypiął, ni przyłatał.
Zakończenie oczywiście coś tam wyjaśnia, ale nie tego że powieść jest o jakieś 150 stron za długa, przy zaledwie 240 stronach całkowitej objętości.
Całość składa się z jakby snów, Chapman tworzy ocean fantasmagorycznych wizji wszelakich, częstując czytelnika czym się da - światem ludzi-ryb, apokalipsą wojny plazmowej, wędrówką maszyny, człowieka i dinozaura przez bezimienną pustynię, inwazją pożeraczki ciał, umierającą pozytywką, której "wnętrze jest większe od zewnętrza", czy też robotem eksterminującym robale, a przy okazji i całe otoczenie włącznie z gospodynią. Nic się tutaj kupy nie trzyma, treść jest podporządkowana formie, zakończenie niczego nie wyjaśnia (no bo też nie miało wyjaśniać, tutaj od początku do końca musiał być eksperyment literacki, bo inaczej by nie wyszedł). Nie lubię takich książek, nie lubię, kiedy treść jest podporządkowywana formie, kiedy to forma decyduje o istocie rzeczy. Dlatego właśnie ta powieść powinna być li tylko opowiadaniem, a nie 240-stronicową męczydupą. Nie mam nic przeciwko klimatom surrealistycznym, niemniej nie mogą być one celem samym w sobie, dla mnie literatura (o czym pisałem kiedyś na forum BN w temacie dotyczącym trylogii husyckiej Sapkowskiego) to podążanie od punktu A do B, początek-rozwinięcie-zakończenie, niekoniecznie w klasycznej kolejności, ale zawsze muszą się te elementy pojawić, musi być bohater, który rusza z pewnego punktu swojej historii, przeżywa jakieś zdarzenia zmierzając cały czas ku celowi, aż w końcu do tego celu dociera. The end.
"Trojka" Stepana Chapmana to pseudointelektualny bełkot, 240-stron o niczym. To by się sprawdziło, gdyby każda z historii była wskazana jako odrębne opowiadanie, odrębne historie, połączone klamrą pewnych osób, czy po prostu wspólnym światem, pewnego rodzaju szkatułkowa historia. Tutaj jest miszmasz wszystkiego, który z niewiadomych przyczyn zdaje się być sensowny dla pewnych recenzentów. Jak na mój gust to jest próba dopowiedzenia sobie czegoś, czego nie ma, by nie poczuć się oszukanym męczarnią "Trojki", bo to że męczy, to każdy musi przyznać.


"DEUS Machine" - Pierre Ouellette (ocena 6/10)
Powieść całkowicie i niesłusznie zapomniana, dla mnie jednak była zawsze jak dobre wspomnienie czasów, gdy łykałem wszystko, co się dało, nie miałem wyrobionego gustu, a takie książki jak ta zapadały mi szczególnie w pamięć. Postanowiłem zrobić rzecz karkołomną i zasadniczo karygodną, czyli zaryzykować zepsucie sobie wspomnieniowych wrażeń i zapodać ponownie ten technothriller. No i niestety trochę zepsułem, a nawet było tak, że jakbym czytał "DEUS Machine" po raz pierwszy.
Przede wszystkim zwraca uwagę fakt, że przez 300 początkowych stron "DEUS Machine" jest przeraźliwie nudna. Początek jest bardzo męczący, pisany w czasie teraźniejszym, do tego autor miota się w kilku fabularnie wątkach i po 200 stronach nie wiadomo, ku czemu ten chaos ma zmierzać. Dopiero grubo po połowie zaczyna się zazębiać główny wątek fabularny, a w zasadzie tworzyć. Końcówka już jest klasycznie napisana, trzyma w napięciu itd., niemniej całość jest fatalnie wyważona i zwyczajnie można się od tej książki odbić. Nie mam pojęcia jak dałem rady to przeczytać, kiedy miałem te 14 lat. Do tego wątek głównego badassa-pederasty jest tyle niefortunny, co niesmaczny i zbędny.
Deus Machine to technothriller, chociaż może być też równie dobrze sprzedawana jako s-f, dużo tutaj futurystyki komputerowej, politycznej i biotechnologicznej, szkoda tylko że szczególnie ta pierwsza jest już zapewne istotnie zdezaktualizowana. Ogólnie to chciałbym żeby na temat tej książki wypowiedziała się jakiś specjalista-biotechnolog. 
W każdym razie Pierre Oullette (konia z rzędem jak czyta się to nazwisko) stworzył świetne koncepcyjnie dzieło, które niestety zawalił pod względem konstrukcji powieści i równowagi akcentów, 300-stronicowy wstęp do zasadniczej fabuły uważam za grubą przesadę. Powinienem dać maksymalnie 4/10, ale z sentymentu dwa oczka więcej.

Brak komentarzy: