poniedziałek, 30 grudnia 2013

Poświąteczne podsumowanie grudnia 2013r. część 1

No dobra, dosyć lipy i obijania się, trzeba coś napisać, bo za chwilę blog przejdzie do annałów Internetu jako kolejny projekt, który się autorowi znienacka znudził. Za oknem w końcu wyjrzało słoneczko, od razu chce się żyć i robić coś sensowniejszego, aniżeli beznamiętne klikanie po serwisach informacyjnych. Zapewne za dużo ostatnio czasu i energii włożyłem we wpis o speleologii i grotołazach, stąd poniżej postaram się zwięźle podsumować ostatnie podboje czytelnicze, a trochę tego będzie, bo aż dziesięć książek. 


1. Orson Scott Card - "Mówca umarłych" (ocena 4/10), "Ksenocyd" (ocena 3/10), "Dzieci umysłu" (ocena 4/10) [trylogia Lusitanii]
Czasami czytanie jest drogą przez mękę. Cierpienie nie sprawia, że chce się porzucić lekturę, ale jest konsekwencją cudów wyczynianych przez autora z fabułą i konstrukcją powieści. Przyznam szczerze, zadziwia mnie popularność Orsona Scott Carda, jego powieści są przegadane, przekombinowane na tysiąc różnych sposobów, wszyscy się tu ze wszystkimi kłócą, przy czym konflikty te, pomimo nasycenia emocjonalnego, są prowadzone za pośrednictwem zdań wielokrotnie złożonych i ZAWSZE zawierają racjonalne i wyważone argumenty pchające fabułę do przodu. Emocje i racjonalność? Coś tu zgrzyta. Jest to zresztą jedyny czynnik, który pozwala autorowi powiązać wątki, poza oczywiście wtrętami deus ex machina. Akcji jest jak na lekarstwo, jednym słowem flaki z olejem. Tak było z cyklem "Powrót do domu", który zjechałem na jesieni ubiegłego roku, tak jest i z umownie określoną przeze mnie trylogią Lusitanii, na którą składają się wydane w przeciągu dekady "Mówca umarłych", "Ksenocyd" oraz "Dzieci umysłu". Z racji tego, że powieści te stanowią klasyczną trylogię (np. pomiędzy końcem "Ksenocydu", a początkiem "Dzieci umysłu" jest może z kilka minut różnicy czasu akcji), omawiam je łącznie. 
Trylogia Lusitanii jest opowieścią, której kręgosłupem jest dorosłe życie Endera Wiggina. Ender jest mówcą umarłych na planecie Trondheim, jego siostra wyszła za miejscowego wikinga i spodziewa się dziecka, tymczasem na odległej o 22 lata świetlne planecie Lusitania pojawia się problem z asymilacją katolickiej kolonii ludzkiej z miejscową inteligentną formą życia nazwaną wybitnie kretyńsko "prosiaczkami" (za każdym razem miałem przed oczyma prosiaczka z Kubusia Puchatka). Ender zostawia więc siostrę i w towarzystwie swojej nadduszy (sic, oczywiście Jane, takie drobne przejęzyczenie) leci na Lusitanię, by tam związać swe doczesne losy z losami planety, miejscową wybitnie dysfunkcyjną rodzinką oraz przywrócić do życia rasę robali (kolejna wybitna nazwa). W ten sposób zawiązuje się fabuła na trzy powieści. 
Miałem nadzieję, że cykl "Powrót do domu" jest taką jedyną słabostką, w której Card folguje swoim mormońskim zapatrywaniom na rzeczywistość. Niestety także w powieściach trylogii Lusitanii, z założenia stanowiących jego sztandarowe dzieła, Card opiera konstrukcję świata przedstawionego na ideologii stworzonej przez Josepha Smitha Jr. "Gra Endera", jako pełną gębą przygodówka z pewnym nienachalnym morałem w tle, to był jednak wypadek przy pracy. Z klimatu i tempa "Gry..." w trylogii Lusitanii już nic nie pozostało, Card stawia tutaj na gadanie, mnóstwo drętwej filozofii i swoje ulubione konflikty wewnątrz licznej rodziny, które tak dobitnie zmasakrowały "Powrót do domu". Ma to niestety wpływ na konkretną konstrukcję świata przedstawionego, będącą momentami zlepkiem dyrdymałów i karkołomnych kombinacyj wszelakich. Aby nie być gołosłownym podaję kilka tego przykładów: 
  • katolicka kolonia Lusitanii niebezpiecznie przypomina w swych założeniach zamkniętą enklawę mormońską z początków Kościoła Jezusa Chrystusa w Dniach Ostatnich,
  • znowu pojawia się Naddusza (aaa!!!) tylko tym razem pod postacią Jane, awatara systemu ansibli; ta naddusza ze świata Endera ma jeszcze większą moc sprawczą, niż jej alter ego z "Powrotu do domu",
  • nachalnie promowana w trylogii obrzydliwa zasada "przez cierpienie do szczęścia",
  • całe dialogi w języku portugalskim, którym się Card popisuje do wyrzygania, strasznie to przeszkadza w czytaniu,
  • nudy, nudy, nudy, nic się zasadniczo nie dzieje, same dialogi mistyczno-masochistyczne na poziomie tysięcznego sezonu "Mody na sukces",
  • prosiaczki, poczynając od nazwy, a skończywszy na ich kreacji jako gatunku rozumnego, to jedno z większych rozczarowań,
  • motywacje Endera i większości bohaterów,
  • monstrualne błędy logiczne - we wszechświecie, w którym światy oddalone są od siebie o 22 lata świetlne i oczywistym jest, że osoba podróżująca z prędkością światła z jednego punktu do drugiego zestarzeje się tylko parę dni w porównaniu z mieszkańcami planety, na której ląduje, absolutnie nikomu na Lusitanii, nawet największemu geniuszowi fizyki tej planety, nie przyjdzie do głowy, że Ender to Ender i że może relatywnie żyć od trzech tysięcy lat (pomijając już taki podstawowy niuans, że według jakiego kryterium należy liczyć upływ tych trzech tysięcy lat, w końcu relatywizacja nie dotyczy samego czasu, ale przede wszystkim sposobu jego obliczania),
  • przykładem na deus ex machina jest scena, gdzie Ender po raz pierwszy odłącza się od Jane (wspomniana wyżej naddusza Endera). Jane sie w tym gubi, ma tam jakieś dylematy itd. ale koniec końców wraca do Endera i może się do niego odezwać, ale tego nie robi. Wtf? Ok, dalej mamy motyw, że Jane znajduje kluczową dla fabuły odpowiedź, która już od pierwszych stron stanowi clou do rozwiązania wszystkich problemów ... ale z jakiegoś powodu nie mówi o tym Enderowi, który w dalszej kolejności popada z tego powodu w nieliche tarapaty. Dlaczego Jane, dlaczego się do niego odezwałaś? Orson mi kazał! Ok, luzik, nie mam więcej pytań.
Oczywiście, nie jest aż tak źle, jakby to wynikało z mojego biadolenia, niemniej powyższe elementy odbierają całkowicie przyjemność z lektury, czytanie staje się męczarnią, a jedynym elementem odżegnującym od rzucenia książką o ścianę jest zwyczajna ciekawość, jak to się skończy. Po takim doświadczeniu trochę wody w Warcie upłynie, zanim ponownie sięgnę do twórczości Carda.


2. Jack Womack "Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" (ocena 9/10)
Kapitalny tytuł bardzo dobrej powieści. Obraz upadku moralnego i degrengolady osobowości 12-letniej Loli Hart, obserwowany przez czytelnika z punktu widzenia prowadzonego przez nią pamiętnika. Nie ma chyba bardziej karkołomnego pomysłu, aby dorosły facet-pisarz opowiadał historię oczyma młodej siksy wchodzącej w okres dojrzewania. Tymczasem Womack przekonał mnie do swojej wizji, tym bardziej, że jest to wizja spójna z tym, co można samemu zaobserwować na co dzień.
"Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" to przede wszystkim wstrząsająca wycieczka po skutkach bezrozumnego, okrutnego w swej obojętności odrzucenia ze strony bliskich i przyjaciół, samotności i bezduszności świata. Najstraszniejsze jest to, że nie są to działania świadome, celowe, wynikają głównie z bezmyślności, egoizmu, konformizmu (jak szkolny ostracyzm ze strony koleżanki, która liczy się ze zdaniem większości, chociaż wie, że Lola jest niewinna). Prezentacja upadku niewinnej, młodej, dobrze wychowanej, rozsądnej i wrażliwej, a jednocześnie całkiem przeciętnej dziewczyny. Fragmenty, gdy nawiedzona ciotka z Los Angeles w sposób egocentryczny i całkowicie pozbawiony choćby grama empatii znęca się nad matką Loli, a potem i samą Lolą, ryją beret swoją pozorną banalnością. No bo w końcu kto nie miał w życiu takiej sytuacji, gdy ktoś nas niesprawiedliwie ocenia ze swojego punktu widzenia.
"Chaotyczne akty..." to nie jest w zasadzie fantastyka, wbrew niesprawiedliwie przyszytej łatce, sprawdza się doskonale jako tzw literatura głównego nurtu.  Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale nie jest to czynnik, który ma jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. Oprócz tego rzeczywistość powieściowego Nowego Jorku przypomina tę z lat 90-tych (nie ma wszechobecnych aktualnie komórek, smartfonów i innych bajeranckich szitów). Womack po prostu opisuje teraźniejszość w swej dołującej formie, rzeczywistość, która w każdej chwili może się zdarzyć.

3. Boyd Morrison - "Arka" (ocena 4/10)
Mocno przeciętna kalka z Indiany Jonesa, Jamesa Bonda i "Commando" ze Schwarzennegerem. Czasami warto dla zdrowia zapodać sobie taki typowy odmóżdżacz, "Arka" Boyda Morrisona spełnia założenie czytadła skrojonego jakby z podręcznikowego konspektu słuchaczy wieczorowej szkoły nauki pisania. Stereotypowi bohaterowie (ona-archeolog, on-inżynier, były wojskowy, oboje po przejściach, lgną do siebie z konsekwencją godną lepszej sprawy), tajna i fanatyczna organizacja pragnąca zniszczyć świat (pomijając już taki szczegół, że po raz kolejny pojęcie "zniszczyć świat" jest synonimem zagłady ludzkości, a nie planety Ziemia, to ten cały evil Sebastian Ulric i jego organizacja Kościół Świętych Wód są tak ultra straszni, jak sama nazwa na to wskazuje, kupa śmiechu generalnie), morze mniej lub bardziej niedorzecznej akcji, która pojawia się wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe oraz biblijny artefakt (tutaj zaliczyłem niezłą jazdę, bo dopiero po ok.100 stronach dotarło do mnie że oni szukają Arki Noego, a nie Arki Przymierza). Ten ostatni element pokazuje jak bardzo byłem skupiony na lekturze. 420 stron czytania i jednocześnie myślenia o innych sprawach. Bezbolesna i już zapomniana lektura. Na największy plus zdecydowanie pojawiający się w fabule klasztor Khor Virap u stóp góry Ararat w Armenii i wspomnienie legendy początków ormiańskiego chrześcijaństwa. 
loch Grzegorza Oświeciciela, klasztor Khor Virap

Brak komentarzy: