poniedziałek, 19 listopada 2012

Król, Stefan - Rok wilkołaka

Klasyczny przerost formy nad treścią. I to od razu w samych założeniach. Nie chcę się znęcać nad Prószyńskim, ale nie ma to jak wydać 60-stronicowe opowiadanie jako 140-stronicową minipowieść. Nie, no wydanie jest ładne, ale co mi po tym? Mnóstwo zbędnych, zdradzających fabułę obrazków i wrażenie połkniętego kołka. 30 minut czytania i 24,99 zł wyrzucone w błoto. To już dłużej stałem w sobotę w kolejce przy kasie w Biedronce.

Historyjka o tym, jak to pewien duchowny zjadł nie tego grzybka co trzeba i dorobił się wilkołactwa (likantropii - zwanej tak przez grupę naukowców pod przewodem S.Meyer) i kalekim chłopcu, który kończy roczną udrękę wielebnego. Zieeew. A no i o Donnie, którą mąż-dręczyciel-gwałciciel-rozpustnik przyprawił o rzeżączkę. 

I nawet w takiej skromnej historyjce Król nie powstrzymał się od rozmazania babola. Żeby ładnie wyglądało bachor zabija księdza w grudniu. Żeby jeszcze ładniej, to w Sylwestra. I tu jest najlepsze, chłopiec czeka ze swoim wujem na likantropa w salonie gościnnym, czekając jednocześnie na Nowy Rok, a co z reszta rodziny chłopca? "Tradycyjnie poszła wcześniej spać". WTF? Jak to tradycyjnie? Jaka tradycja, z czego? W którym miejscu na Ziemi w Sylwestra idzie się tradycyjnie całą rodziną spać? Chciałbym, żeby Król mi to wyjaśnił, bo wychodzi, że to chyba tylko w rodzinie Króla występuje taka tradycja.


Brak komentarzy: