Poniżej prezentuję coś nowego na blogu, a mianowicie premierę swojego debiutanckiego opowiadania. Przyjemnego czytania!
Stefan Mamerkus
„Naoczny świadek”
I.
Obudziło mnie głośne walenie w drzwi.
- Otwierać! Policja!
Nieprzytomny spojrzałem na zegarek. 7.15. Lekki ruch głową
spowodował silne pulsowanie w płacie skroniowym oraz odruch wymiotny. Wypita
poczwórna dawka komesa powaliłaby słonia, a co dopiero takiego fraglesa jak ja.
Podniosłem głowę i poczułem zawroty głowy. Oho, nie dosyć, że kacyk, to jeszcze
pijany jestem, pewnie ze dwa promile. Wróciłem myślami do nocnych igraszek na
Wrocławskiej i aż jęknąłem z przerażenia na wspomnienie tego, co się wydarzyło.
Dobrze, że chociaż jakoś dotarłem do chaty. Nie miałem siły się podnieść.
Ostrożnie przytuliłem się do poduszki. Już zacząłem szybko odpływać na łono
Morfeusza, gdy rzeczywistość przypomniała o sobie kolejnym nieznośnym hałasem:
- Wiemy, że pan tam jest! Liczymy do trzech, jeżeli do tego
czasu pan nie otworzy, wyważymy drzwi!
O cholera, przyszli po mnie. Nie zważając na buntujący się
żołądek zwlokłem się z wyra i ruszyłem w kierunku drzwi.
- Idę, już idę - mruknąłem.
Zanim jednak odryglowałem ostatni zamek w drzwiach nagle
usłyszałem z drugiej strony wielkie bum, drzwi wpadły do środka, a ja pchnięty
straciłem równowagę i poleciałem na ścianę po drugiej stronie korytarza,
potężnie obijając potylicą zmurszałą komodę. Pięknie znokautowany zwaliłem się
na podłogę. Zdążyłem zarejestrować ekipę w kominiarkach i straciłem
przytomność.
II.
- Myślisz, że to zrobił? - zapytał piskliwy głos.
- Nie wiem, panie prokuratorze. - odparł inny, baryton. -
Świadkowie twierdzą, że był agresywny, ale nikt nie widział, kto zaczął i czy w
ogóle doszło do rękoczynów. Nikt nie widział zdarzenia, poza tym że ten tutaj
oddalił się szybkim, choć slalomowym krokiem. Wie pan, co to za świadkowie,
same wiarygodne typy – ironizował baryton.
- To znaczy jakie typy?
- Dwie naćpane panienki, ochroniarz klubu, który akurat
patrzył w inną stronę, kilku nawalonych ułanów, rwących się do bitki. Normalna
piątkowa noc na Wrocławskiej. No prawie.
- A wspólnik tego tu?
- Zniknął. Świadkowie pamiętają, że był, ale poniosło go
gdzieś, pewnie śpi w rowie. W każdym razie tamten jest nieistotny. Zostaje nam
leżący nam miłościwie zdechlak.
- No dobrze komisarzu, a monitoring?
- Monitoring? - parsknął baryton. - No cóż, dziwnym trafem
miejsce zdarzenia nie było objęte zasięgiem kamery. Jakby się chłopaki umówili.
Albo morderca wiedział, że w tamtym rogu kamera nie zarejestruje czynu ... -
głos przerwał, jakby porażony tą genialną refleksją.
Ok, pora się obudzić. Stęknąłem i sapnąłem dla podkreślenia
efektu, moje przebudzenie zostało odnotowane. Otworzyłem oczy, ujrzałem wystrój
szpitalny i dwóch posępnych typów nachylających się nade mną.
- Pan zdechlak się ocknął. - piskliwy zionął we mnie
czosnkowym oddechem. - Wąski, załatw proszę panu M. jakąś colę, w takim stanie potrzebuje
pewnie wiadra glukozy. A ja w tym czasie spróbuję nawiązać z nim pierwszy
kontakt.
Wąski wyszedł. Piskliwy nachylił się ku mnie jeszcze
bardziej, jakby chciał skorzystać z okazji i sprzedać mi całusa.
- Główka boli? Trzeźwy? Panie M., widzę, żeś pan
oprzytomniał, to bardzo dobrze, bo nie mamy za dużo czasu. Cały Poznań gada
tylko o morderstwie, a pan jesteś w samym epicentrum wydarzeń. Tak, tak, niech
pan nie będzie taki zdziwiony, zrobił pan z siebie gwiazdę wieczoru na
Wrocławskiej, rozdając wizytówki, podrywając panienki i śpiewając rotę
przechodzącym Cyganom, a na końcu znikając w bramie z gówniarzem, który na pana
nieszczęście okazał się być synem dyrektora Pałeckiego. Gówniarz nie żyje, został
uduszony, a pan tonie, panie M.
Walcząc z bólem głowy, podniosłem się na łóżku i
rozejrzałem się po sali. Byliśmy sami. Dotknąłem potylicy, gdzie napotkałem
wygolony fragment z naklejonym sporych rozmiarów plastrem. Bywało gorzej.
- Mówi pan, że jak się nazywa? - wychrypiałem.
- Nie mówiłem. Nazywam się Nadzieja, panie M., pana
ostatnia - odparł całkiem poważnie mister Nadzieja. - Jestem prokuratorem
prokuratury okręgowej w Poznaniu i zostałem przydzielony do sprawy morderstwa
Grzegorza Pałeckiego, lat 17, które nastąpiło w dniu 12 września 2014 roku, około
godziny 2 nad ranem w Poznaniu, przy skrzyżowaniu ulic Wrocławskiej i
Jaskólczej. Grzegorz Pałecki zginął profesjonalnie uduszony, narzędzia zbrodni
brak. Ostatnią osobą, z którą widziano ofiarę, był niejaki Stefan M., lat 32,
stanu wolnego, właściciel kiepsko prosperującej firmy informatycznej, feralnego
dnia świętujący razem ze swoim wspólnikiem Wacławem Kocem pierwszy wygrany
przetarg na obsługę nowego biletowego systemu teleinformatycznego poznańskiej
komunikacji miejskiej. Panowie popili sobie w klubie na Woźnej, gdzie m.in.
grali w chińczyka, a potem ruszyli w tany. Ich odyseja skończyła się w
okolicach pewnej znanej mordowni na ulicy Wrocławskiej, gdzie pan Koc dosyć
szybko się skończył i zasnął na ławie knajpy, mamrocząc coś o parówkach Wilhelma
Tella. Pan M. z kolei wykazywał szczególną aktywność towarzyską, aż w końcu
wylądował w ciemnej bramie z pewnym młodzianem, który zrządzeniem losu
zakończył swój krótki żywot chwilę później. Takie są zeznania osób postronnych,
ale pan tam był, pan jest naszym naocznym świadkiem, zatem, niech mi pan powie,
co tam się wydarzyło. Zrobił pan to? - spojrzał na mnie jak wilk na łanię.
Wywołany do tablicy wymamrotałem:
- Że niby co? Nie jestem mordercą. - pauza. - Ale wiem, kto
zabił. Gdzie ta cola?
III.
Po pięciu minutach wrócił Wąski z dużą colą. W tym czasie
Nadzieja przewiercał mnie wzrokiem, jakbym był złożem gazu łupkowego. Po
wejściu Wąskiego zerwał się nagle, wyrwał mu colę i wcisnął mi w wiotką rękę.
- Pij i gadaj! - rozkazał.
Nie zważając na jego rozgorączkowanie, chwyciłem mocniej
butelkę z upragnionym płynem i jednym haustem wypiłem połowę zawartości.
Beknąłem, rozanielony doznaną rozkoszą spojrzałem na prokuratora, przeczekałem
jeszcze chwilę i zacząłem zeznanie:
- Mam 32 lata, za sobą niejeden zakręt życiowy, a moim
największym pragnieniem jest, żeby ten świat dał mi w końcu święty spokój. Na
zmywak do Anglii mnie nie ciągnie, tu jest mój kraj, moje korzenie tkwią
głęboko w wielkopolskiej glebie, z dziada pradziada. Chcę uczciwie pracować,
uczciwie się dorobić, płacić rozsądne podatki, poznać porządną kobietę i
wychować z nią porządne dzieci. Czy to wiele? Tymczasem moje życie to pasmo
nieprzerwanych podrygów, małych i większych potyczek z ludzką głupotą,
hipokryzją i koniunkturalizmem. Najpierw ojciec, pijak i awanturnik, który za
cel życiowy obrał sobie doprowadzić mnie na skraj wytrzymałości psychicznej.
Słyszał pan taką piosenkę Maleńczuka, jak to leciało, ale ja Cię biłem dla
Twojego dobra? Nie? Sąsiedzi swoje wiedzieli, ale wie pan jak to jest w Poznaniu,
Jeżyce, milczymy, bo co nie o nas, to nie nasza sprawa. Od czasu do czasu
zadzwonili na Policję dla świętego spokoju, ale jak było potrzeba zeznań, to
nikt się nie wychylił, nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nie moja sprawa.
Miasto zasłoniętych firanek. Moja matka też milczała, w milczeniu znajdując
swoje więzienie i swoje ukojenie. Takoż i ja milczałem, bachorem byłem, dzieci
głosu nie mają.
Wziąłem kolejny łyk coli.
- Z czasem z tego oczywiście wyrosłem, ale to w człowieku
zostaje, tkwi pod skórą. Postanowiłem coś zmienić, podjąć wyzwanie.
Postanowiłem mówić. Wyzwałem świat, chciałem go poznać, obłaskawić, a potem
uczynić na swoją modłę. Tylko wie pan, ciągle była we mnie ta naiwność, ta
mdląca niewinność duszy łaknącej świata zasad i porządku, brakowało cynizmu.
Kiedy miałem okazję milczeć, odzywałem się i w konsekwencji obrywałem po
uszach. Nikt się za mną nie wstawiał, nawet osoby, w imieniu których
występowałem. Lepiej było milczeć, pilnować swojego nosa. Faktem jest, że
brakowało mi cwaniactwa, obłudy, byłem zbyt szczery.
- Wzruszające - głos Nadziei ociekał sarkazmem.
- Prawda? W końcu podjąłem decyzję o założeniu firmy. Razem
z Wacławem mieliśmy mnóstwo pomysłów na pozyskanie klienta i przystąpiliśmy do działania.
Włożyliśmy w firmę mnóstwo serca i trochę mniej pieniędzy, a po roku byliśmy w
punkcie wyjścia - bez zleceń, bez kasy i bez serca. Przetarg na dostawę
oprogramowania do obsługi biletowego systemu teleinformatycznego poznańskiej
komunikacji miejskiej był jednym z wielu, do których startowaliśmy, ale
pierwszym, który wygraliśmy. Byliśmy w szoku. Brak doświadczenia nie stanowił
przeszkody, zaproponowana przez nas cena była tak niska, że bez problemu
wygraliśmy. Wczoraj podpisaliśmy kontrakt na dostawę oprogramowania za dziesięć
złotych baniek.
Pomyślałem o tych emocjach, o tej euforii, która mnie
ogarnęła, kiedy podpisywałem umowę. Oto moja filozofia spełniła się - ciężką
pracą można w Poznaniu coś osiągnąć, bez znajomości, bez kumoterstwa. Złudzenia.
- Panie M., jest pan z nami?
- Tak, tak. Już kończę. Umowę podpisywał z nami dyrektor
Michał Pałecki. Sprawił na mnie wrażenie człowieka rzetelnego. Uśmiechnięty,
skory do żartów, życzył nam owocnej współpracy. Myślałem sobie, że to zbyt
piękne, żeby było prawdziwe. Uczciwa firma, uczciwy dyrektor? Gdzie tkwi
haczyk, na czym się wyłożymy? Wychodząc z gabinetu dyrektora minąłem się z
wysokim, wymuskanym młodzieńcem o rozbieganych oczach, który wszedł bez
pukania, jak do siebie. Usłyszałem jeszcze tylko jak mówi: "Cześć ojciec,
masz chwilę, sprawę mam, potrzebuję trochę sianka". I drzwi się zamknęły.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem do domu.
Wieczorem zaczęła się libacyjka, ot kilka piw. Trochę nas
jednak poniosło i wylądowaliśmy na Wrocławskiej. Nie da się ukryć, że w euforii
chciałem podzielić się swoją radością z całym Poznaniem. Rozdałem wszystkie
wizytówki, poflirtowałem z panienkami i coś tam pośpiewałem. Wielka mi rzecz. W
pewnym momencie zobaczyłem jak pod ścianą lokalu dwóch kolesi dyskretnie rozmawia,
a w jednym z nich rozpoznałem dzieciaka wchodzącego do gabinetu dyrektora
Pałeckiego. Wacław w tym czasie już zdążył się skończyć. Będąc w
szampańskim nastroju potrzebowałem kompana, więc udałem się do chłopaków, co by
się przyłączyć do dyskusji. No cóż, rozmową bym tego nie nazwał. Jeden był
większy, masywniejszy, sporo starszy i przyciskał do ściany mojego znajomka, w
którego oczach było widać zdezorientowanie i strach. Dzieciak był ewidentnie
naćpany, pewnie mu się jawa mieszała z narkotyczną wizją i jedynie silny uścisk
tamtego trzymał go po tej stronie tęczy. Byłem już na tyle blisko, że
usłyszałem jak agresor mówi do chłopaka: "Twój stary wiedział, że jak nie
wygramy tego przetargu, to tego gorzko pożałuje. I co? Daje wygrać jakimś
złamasom. Powiedz mi chłopcze, czy twojemu staruszkowi się coś przestawiło pod
kopułą, że olał mojego szefa? Karty były odkryte, moc dyrektorska to mało?
Wystarczyło fagasów wywalić pod byle pretekstem, skoro sami nie chcieli
zrezygnować, ale pewnie nikt im tego nawet grzecznie nie zasugerował. Teraz szef
jest bardzo niezadowolony i przysłał mnie, żebym dał Pałeckiemu nauczkę.
Nauczką będziesz Ty dziecino, co Ty na to? Chodź, wejdźmy tu do bramy na
sekundę" Agresor wyszczerzył zęby w grymasie złowieszczego uśmiechu i
sięgnął do kieszeni. W tym momencie spostrzegł mnie kątem oka, jak udawałem, że
chcę się zapoznać z brukiem. Poniekąd faktycznie gwałtownie wstrząsnęły mną
torsje i osunąłem się na ziemię. Chwila zawahania spowodowała, że chłopakowi
udało się wyrwać agresorowi i oddalić
kawałek. Niestety w tym wszystkim nie za bardzo kontaktował, w którą stronę
idzie i wszedł w ciemną bramę. Ruszyłem za nim, w tym czasie napastnik zniknął
mi z pola widzenia. Dotoczyłem się do chłopaka i wpadłem na niego. Szarpnął,
jakby był atakowany. Przyjąłem kilka nieporadnych ciosów, cały czas trzymając
się go mocno.
- Uspokój się idioto, leziesz w złym kierunku. Do ludzi -
wybełkotałem.
Nadal się szarpał. Nagle zgiąłem się wpół, puściłem
chłopaka i zwymiotowałem. Poczułem bardziej niż zobaczyłem jak mija mnie jakaś
postać i chwilę potem usłyszałem szamotaninę. Spojrzałem w tamtą stronę i
ujrzałem jak napastnik stoi za chłopakiem, trzyma na jego gardle jakby garotę i
mocno ciągnie do tyłu. Z gardła młodzieńca wyrwał się charkot. Przerażenie odebrało
mi rozum. Spanikowany poderwałem się i zygzakiem wyszedłem z bramy. Zacząłem
szybko oddalać się w kierunku rynku. Ludzi mijałem, wpadałem na nich,
przewracałem się, nie oglądałem się za siebie. Przeszedłem przez rynek i
ruszyłem pod górę Poniatowskiego, gdzie złapałem taksówkę i jakoś dotarłem do
chaty. Rano napadł mnie oddział SWAT, no i znalazłem się tutaj.
IV.
- I co, to wszystko? - Nadzieja spojrzał na mnie z
niedowierzaniem. Potem zerknął na Wąskiego - Mamy w to uwierzyć? Wolne żarty.
- Widzi pan, chciałem uratować tego chłopaka, pomóc mu, a
nie byłem w stanie nawet utrzymać się na nogach. Po raz kolejny moja chęć
działania, zareagowania na krzywdę, wpędziła mnie w tarapaty, tym razem
największe z dotychczasowych, bo w końcu uważa pan, że ściemniam i że ja to
zrobiłem? - spojrzałem na niego.
Nadzieja mimowolnie przytaknął.
- Otóż nie, panie prokuratorze. Tak się składa, że wiem,
kto był mordercą. Przez ułamek sekundy księżyc oświetlił jego twarz i rozpoznałem
Juliusza Maternę, szarą eminencję z otoczenia prezesa NeoNetu, Jarosława
Brzozy. Brzoza to znana postać w poznańskim światku, chociaż tajemnicą
poliszynela jest w jaki sposób dorobił się majątku. Już jego uniewinnienie w
sprawie o napady na tiry przewożące alkohol i papierosy było mocno naciągane,
kluczowy świadek gdzieś wsiąknął. Skruszony niczym baranek Brzoza wypłynął
potem ze swoim NeoNetem, żeby uczciwie i ciężko pracować. Taaak. Najpierw
wygrany przetarg na dostawę oprogramowania dla urzędu miasta, gdzie Brzoza był
jedynym oferentem, a pozostali jakoś tajemniczo wycofali swoje oferty, następnie
zamówienia z wolnej ręki dla ciągle psującego się programu. Krystalicznie
czysty Brzoza był obecny podczas otwarcia ofert i kiedy razem z Wacławem
cieszyliśmy się z wygranej, on siedział jak dziecko, któremu właśnie zabrano
ulubionego pluszaka. Coś nie zagrało, było widać, że nie taki miał być wynik
przetargu. Widzę, że mi pan nie wierzy. No cóż, na szczęście mam jeszcze to!
Wyciągnąłem smartfona i odszukałem odpowiedni plik.
- To jest zapis wideo mojego starcia z Brzozą w toalecie,
tuż po ogłoszeniu wyników przetargu. Brzoza napadł tam na mnie i groził m.in.
wrobieniem w odpowiednio ciężkie przestępstwo, tak że z ciupy nigdy nie wyjdę.
To jego słowa, niech pan odsłucha. Film z ukrycia nagrał mój wspólnik, który
usłyszał co się dzieje, ale postanowił przeczekać i nagrać co się da. Chwała
jego przezorności! Teraz się zapewne ukrywa, strzegąc oryginału nagrania.
Nadzieja obejrzał film i zamyślił się.
- Rozumie pan prawda? Brzoza chciał mnie wrobić. Syn
Pałeckiego był na głodzie, więc nie było problemu ściągnąć go na Wrocławską po
kolejną działkę, gdzie balowałem z Wacławem, a potem tak zaaranżować zajście,
by wina spadła na mnie. Tak więc panie prokuratorze ma pan moje zeznania co do
Materny i groźby Brzozy pod moim adresem. Myślę, że to całkiem nieźle jak na
początek ciężkiego śledztwa. Pozostaje jedno zasadnicze pytanie - co pan z tym
zrobi?
Osunąłem się ciężko na poduszkę, przymknąłem oczy i
czekałem na jakąkolwiek odpowiedź.
4 komentarze:
Dobre opowiadanie. Z jajem. Czyta się je z ciekawością do samego końca.
Dzienks!
Opowiadanie jest dobre...styl pisania jest lekki widać, że bawisz się językiem..i jest w tym paradoksalnie sporo humoru...Twój bohater-idealista-budzi sympatię...monolog, który wygłasza jest najlepszą częścią opowiadania...no i jakże kontrowersyjny bohater drugoplanowy w postaci poznańskiej peki...poskładałam się ;)
Takiego komenta mi brakowało, wielkie dzięki! :)
Prześlij komentarz