czwartek, 9 lipca 2015

Skrót za siatkę cz.10

Brak wpisów książkowych na blogu przez trzy miesiące nie oznacza, że w tym czasie nic nie czytam albo też nie opiniuję przeczytanych przez siebie dzieł literackich. Faktem jednak jest, że czytam mniej i nie mam też niestety czasu na bardziej rozbudowane, recenzenckie refleksje nad literaturą. Trochę tego żałuję, bo na pewno zasługiwały na to takie powieści jak "Jonathan Strange i pan Norrell",  "Pobojowisko" Crummeya, czy też "Łabędzi śpiew". 
W każdym razie zebrałem poniżej swoje opinie zamieszczone wcześniej na stronie LC w ciągu ostatniego kwartału. 

Biały ogień
Autorzy: Douglas Preston, Lincoln Child
Cykl: Pendergast (tom 13)

Kiedy Preston&Child nie opierają fabuły na coraz bardziej niedorzecznych koligacjach rodzinnych Pendergasta, z czego wychodzą im kupsztale w stylu "Dwóch grobów", to są nadal w stanie stworzyć przyzwoity, choć nieco sztampowy thriller. Tak się rzecz ma także z "Białym ogniem", gdzie fabuła podporządkowana została dwóm łączącym się dosyć czytelnie wątkom: poszukiwaniu zaginionego opowiadaniu o Sherlocku Holmesie oraz śledztwu Corrie Swanson w sprawie XIX-wiecznych morderstw w pewnym górniczym miasteczku. Autorzy nie wychodzą poza sztampę ich dotychczasowego pisarstwa, czyli introdukcja, początkowe perypetie, wprowadzenie nowych bohaterów, morderstwa, śledztwo i chwila spokoju, narastanie zagrożenia, kulminacyjna akcja rozpisana na kilkadziesiąt stron, wyjaśnienie wątków. Oni ciągle piszą tak samo, do tego stopnia, że jako czytelnik jestem w stanie przewidzieć, co się będzie działo. Przez to nie są w stanie mnie niczym szczególnym zaskoczyć (wyjątkiem była "Głębia" Childa, gdzie autor genialnie spuentował całą powieść), a moja ocena ich książek nie przekracza od dawna średniej skali. 
Na szczęście "Biały ogień" to przyzwoita rozrywka, panowie podnieśli się nieco po swoich ostatnich dokonaniach.

Projekt Kraken
Autor: Douglas Preston

Preston i Child produkują ostatnio na potęgę, czy to razem, czy osobno, co mam wrażenie, że już zbliżam się do końca z czytaniem ich wypocin, to za chwilę kolejne nowości.
Z Prestonem indywidualnie wcześniej miałem do czynienia w "Kanionie Tyranozaura" i wrażenia były słabiutkie, byłem przekonany, że on potrzebuje Childa, aby stworzyć coś więcej niż kiczowatego kloca. A tu proszę "Projekt Kraken", poza sucharskim i nie do końca zbieżnym z fabułą tytułem, to jest całkiem sprawna sensacyjka z wciągającą, nieźle rozpisaną fabułą (z wyjątkiem dosyć naiwnej wizji sztucznej inteligencji, no ewidentna bajeczka to jest), nieźle rozrysowanymi bohaterami, którzy nie wymykają się sztampie, ale nie są ewidentnie oklepani (w porównaniu z "Kanionem Tyranozaura" naprawdę porządny badass) oraz jakimś tam przesłaniem.
Nic nadzwyczajnego, to nadal sztampa, niemniej spodziewałem się twórczej mizerii, a dostałem odrobinę więcej.


Z Archiwum X. Wyznawcy
Autorzy: Joe Harris, Chris Carter, Michael Walsh

Dla odtrutki po "Żydzie Faginie" sięgnąłem po "oficjalną kontynuację kultowego serialu", jak widnieje krzykliwie na okładce. Projekt ten zainteresował mnie w szczególności z uwagi na to, że powstaje właśnie telewizyjny reboot serialu.
Wrażenia? No cóż, jeżeli to ma być oficjalna kontynuacja, to ja może podziękuję. Co było największym zarzutem w stosunku do serialu? Tworzenie niedokończonych wątków, których się trochę nazbierało. Co jest grzechem głównym "Wyznawców"? Niedokończone wątki! "Wyznawcy" sprawiają wrażenie szkicu scenariuszy 20 odcinków serialu, stworzone nowe tajemnice, nic nie zostało wyjaśnione. Jeżeli reboot serialu ma iść w tę samą stronę, to tylko załamać ręce wypada, no chyba że Carter ma diaboliczny plan stworzyć kolejne 10 sezonów.
O dziwo, klimat w komiksie jest, co wydawać się mogło największym problemem.


Żyd Fagin
Autor: Will Eisner

Nie samą powieścią człowiek żyje, czasami warto sięgnąć po sztukę komiksu. Niestety "Żyd Fagin" to fabularne dno, którego nie ratuje nawet charakterystyczna kreska Eisnera. Komiks ten to niestrawny, propagandowy rzyg, nachalna anty-antysemicka agitka, gdzie fabuła zostaje poświęcona na ołtarzu poprawności politycznej.
Zeby nie było - ja rozumiem potrzebę walki ze stereotypami, no ale to nie wystarczy stworzyć arcysztampowej fabuły, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego. I tak też jest z "Żydem Faginem" - zamiast uwierzyć w sztampową historyjkę Eisnera, zewsząd atakowany nachalną propagandą (prologi i opisy też tylko mielą lewackie motywy), jeszcze bardziej utwierdziłem się w stereotypie. I od razu nasunęło mi się popularne powiedzenie, że dobrymi chęciami jest pewne miejsce wybrukowane.


Jonathan Strange i Pan Norrell
Autor: Susanna Clarke
Seria: Uczta Wyobraźni

Jak to Shadow ładnie określił "zacna pozycja". Niespieszna, wysublimowana narracja, sprawiająca wrażenie wiernej realiom epoki napoleońskiej, pozbawiona efekciarskich fajerwerków, ale niezmiernie wciągająca fabuła. Niby nic nadzwyczajnego ta powieść, niby niemiłosiernie rozwleczona i nieco wydmuszkowa, ale jak już czytelnik wsiąknie (tak mniej więcej od momentu pojawienia się Strange'a), to nie puszcza. Bardzo rzetelna, porządnie napisana epopeja o magii, autorka stworzyła swój własny, ciekawy, spójny, kronikarski świat fantasy.
Jest tutaj kilka minusów m.in. wbrew obiegowej opinii bohaterowie są jednak dosyć sztampowi, a ci najciekawsi są drugoplanowi (Childermass, Black, Arabella Strange, no i przede wszystkim tajemniczy John Uskglass). Fabularnie też jest kilka zgrzytów, niedociągnięć, które powodują, że nie zachwyciłem się powieścią Clarke, aż tak bardzo, jak chciałem, ale nie będę tutaj spojlerował.
W każdym razie polecam wszystkim, którzy kochają powieści pełne niespiesznej, wiktoriańskiej akcji.



Damy z Grace Adieu

Autor: Susanna Clarke

Zbiór opowiadań odnoszących się do świata magii wykreowanego w "Jonathanie Strange'u..." Chronologicznie powstały wcześniej, niż sama powieść, lecz koniecznie trzeba je czytać po powieści. Wynika to z tego, że w opowiadaniach nie ma introdukcji w świat przedstawiony, stąd wysublimowana narracja Clarke i dosyć intuicyjny odbiór świata przedstawionego może być zwyczajnie niestrawny dla wielu czytelników. Gdybym nie czytał wcześniej "Jonathana Strange'a ..." miałbym problem ze zrozumieniem, o czym w ogóle czytam.
Co do samych nowel, to bez rewelacji. Historyjki są miałkie, fabularnie niezbyt wciągające, ot lekka lekturka (przy początkowym założeniu wejścia w świat przedstawiony po przeczytaniu powieści) na letnie, skwarne dni. W jednej historii pojawia się Jonathan Strange, a w jednej także sam Kruk Kruków i właśnie nowela o Johnie Uskglassie jest najlepsza. 
"Damy z Grace Adieu" to przede wszystkim wartościowe uzupełnienie świata przedstawionego o wizję elfów. W "Jonathanie Strange'u..." elfy reprezentował w zasadzie tylko "dżentelmen o włosach jak puch ostu", tutaj niemal w każdym opowiadaniu mamy do czynienia z jakimś krnąbrnym, egoistycznym elfem. Szkoda tylko że fabularnie te nowelki zwyczajnie nie wymiatają.



Pobojowisko
Autor: Michael Crummey

Genialna powieść! Pobojowisko ludzkich emocji, ludzkich relacji. Tu nie ma, co pisać nadętych recenzji. To trzeba przeczytać.



Osama
Autor: Lavie Tidhar
Seria: Uczta Wyobraźni

Rzecz o tych, którzy zginęli i giną w zamachach, o fruwających kończynach, członkach, oderwanych brutalnie od ciała, błąkających się, niewyraźnych żywotach. O tych, którzy odeszli, z ich punktu widzenia.
Dobra rzecz, jednakże o 200 stron za długa. Materiału tu było na nowelę, a nie powieść. 100 stron w zupełności by wystarczyło, a tak rozwleczona fabuła męczy, a przekaz zostaje rozmyty.

4 po północy
Autor: Stephen King

Cztery małe powieści zebrane w tomie "Cztery po północy" (żadna czwarta po północy!). Każda z nich dosyć istotnie różni się od pozostałych nie tylko tematyką, ale także jakością wykonania. Niestety wszystko w standardowym, kingowskim stylu, dużo zbędnego mielenia ozorem, poruszania się po peryferiach głównego wątku oraz ten permanentny kolokwialny cool-styl, dzięki któremu King trafia osobiście do wielu czytelników. Najlepsze są "Langoliery", ale tutaj nie robi różnicy, czy się przeczyta powieść, czy obejrzy film z lat 90-tych, albowiem scenariusz filmu do toćka w toćkę treść powieści. Rzecz niesłychana.
Paradoksalnie dobry jest też "Policjant biblioteczny" ale to dopiero tak od połowy. "Tajemnicze okno, tajemniczy ogród" to naprawdę nieudolna próba opowiedzenia o schizofrenii, której domyśliłem się po dwóch zdaniach opowieści. Z kolei "Polaroidowy pies" jest tragiczny, rozwleczona, 160-stronicowa powieść, której najlepiej zrobiłoby przycięcie do 20 stron.

Smuga krwi
Autor: Johan Theorin
Cykl: Kwartet olandzki (tom 3)

Trzecia powieść z kwartetu olandzkiego i trzecia, w której nie dzieje się absolutnie nic, bohaterowie się snują przypadkowo po olandzkim planie, ich motywacje do robienia różnych są tak wydumane, że w zasadzie ich nie ma ("Wierzę w elfy" "Tak? A dlaczego?" "Bo ... jestem stuknięta?"), a nad wszystkim czuwa dziad ze Sjogrenem, rozwiązujący zagadki kryminalne z wyżyn swojego wózka inwalidzkiego.
A to, co naprawdę interesujące, czyli kondycja psychiczna ludzi zamieszanych w przemysł pornograficzny, zaledwie liźnięta w ramach ciapowatego quasi-śledztwa.
Jedyny plus, to że czyta się bezboleśnie, ot oczy przebiegają po literach, a myśli krążą gdzie indziej, np. przy drapaniu się za uchem.

Duch na wyspie
Autor: Johan Theorin
Cykl: Kwartet olandzki (tom 4)

Ostatni tom kwartetu olańskiego to takie samo męczenie buły jak w przypadku trzech poprzednich. Zero napięcia, sensu w poczynaniach bohaterów, wydumana fabuła, wszystko, co charakterystyczne dla kuchni Theorina. Symbolicznym podsumowaniem jego dzieł jest ostatnia scena "Ducha na wyspie", kiedy główny bohater cyklu Gerloff chce popełnić eutanastyczne samobójstwo wypływając dziurawą łodzią na morze, tylko wiatr znosi go na mieliznę.


Łabędzi śpiew.
Autor: Robert McCammon

Po pierwsze "Łabędzia śpiew" - niby drobnostka, a zupełnie zmienia sens tytułu. Po drugie, nie żadne księgi I i II, tylko jedna powieść podzielona z przyczyn wydawniczych na dwa tomy (kłania się kazus "Władcy pierścieni"). Po trzecie, najważniejsze, "Łabędzia śpiew" to niestety tylko bajeczka dla młodzieży, o czym decydują papierowe postaci, dosyć przewidywalna i bajkowa fabuła oraz morał ciosany tępą siekierą. Mając naście lat zachwyciłbym się pewnie tą powieścią, w wieku chrystusowym przeczytałem i zaraz zapomnę. A szkoda w sumie, bo utrzymany w podobnej tematyce, ale dla dorosłych "Stinger" jest świetną powieścią rozrywkową, czego o "Łabędzia śpiewie" niestety nie mogę powiedzieć.


Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka
Autor: Mark Hodder
Cykl: Burton i Swinburne (tom 2)

Niestety, ale po udanej "Dziwnej sprawie Skaczącego Jacka", historia skręca w niepokojące tory mesmeryzmu, okultyzmu, wpływów psychicznych i dziwnych zmian genetycznych. Motywy nakręcanego człowieka i sprawy Tichbourne'ów tchną klasycznym steampunkiem i są zwyczajnie dobre, szkoda tylko że stanowią tak naprawdę tylko tło dla głównego wątku, który jest zbyt przekombinowany (okultyzmy, Oczy Naga, Nietzsche, a nawet Rasputin). Do tego ubogi warsztat autora nie pozwala mu na oddanie w pełni wszystkich pomysłów, które chce zaprezentować czytelnikowi. Za mało to subtelne, Hodder prezentuje tutaj umiejętności pisarskiego drwala.


Wyprawa w Góry Księżycowe
Autor: Mark Hodder
Cykl: Burton i Swinburne (tom 3)

Niestety, całkowita słabizna. Hodder zwyczajnie zabrnął za daleko i się pogubił. Steampunk odszedł w niebyt, pojawiły się za to zmutowane rośliny, prowadzona równolegle fabuła w dwóch różnych czasach akcji oraz przygoda a Afryce, która przygodą nie jest, lecz mordęgą czytelnika z wlokącą się, nudną fabułą. Kluczową rolę deus ex machiny odgrywa cywilizacja jaszczurczych Naga, która (a jakże) objawiła się w "Nakręcanym człowieku". Suche to, bez polotu, logika historii pęka w szwach, dobrze dla Hoddera, że nie miałem więcej czasu na skupienie się nad fabułą, bo ocena byłaby jeszcze niższa.
W sumie, czemu się dziwić. Hodder zwyczajnie odciął kupony od sukcesu "Skaczącego Jacka", czego skutkiem jest drastyczny spadek jakości drugiego i trzeciego tomu. Co gorsza końcówka "Wyprawy..." jednoznacznie daje do zrozumienia, że będzie miało dalsze eksploatowanie pomysłu, który wyczerpał się co najwyżej na "Nakręcanym człowieku". Pewnie Hodder stworzy ze 40 powieści, a w czterdziestej Richard Burton zostanie prezydentem IV Rzeczypospolitej, obejmującej zasięgiem także księżyc i Atlantydę.
Swoją drogą przypadek ten kojarzy mi się z trylogią filmową "Piraci z Karaibów". Tam też nakręconą część pierwszą "Klątwa czarnej perły", która była niezobowiązującą i lekką przygodówką, z mnóstwem świetnych dialogów i postaci ze Sparrowem na czele. Siłą rzeczy należało odciąć kupony od tego sukcesu i szybciutko nakręconą drugą i trzecią część, które okazały się sucharskie, ciężkie i przegadane, a w dodatku kupy się nie trzymały. 

czwartek, 2 lipca 2015

Mad Max: Fury Road - epa!!!!!

Ostatnimi czasy blog popadł w stan nieplanowanej hibernacji, ale wskrzeszam go, chociaż na chwilę, aby podzielić się wrażeniami z jednego z najlepszych filmów akcji współczesnego kina, o ile nie najlepszego. To nie są górnolotne banialuki, to są najbardziej oszczędne słowa, jakie mogą oddać skalę epickości dzieła George'a Millera. Australijski, dziarski, 70-letni jegomość pokazał młodszym kolegom po fachu jak należy tworzyć emocjonującą, wciągającą od pierwszej do ostatniej minuty, wiarygodną koncepcyjnie (genialna choreografia walk!), a przy tym niewiarygodnie prostą, wręcz prostacką fabularnie przygodówkę postapo.  Co ja gadam, jakąkolwiek przygodówkę, "Mad Max: Fury Road" to kwint i esencja kina akcji w najczystszej, krystalicznej postaci dla widzów dorosłych. Wszystko kręcone w naturalnych sceneriach południoafrykańskich, co tylko dodało filmowi więcej wiarygodności. Fabuła składa się z klisz i sztampy, bohaterowie nie wychodzą poza kilka cech charakterystycznych, dialogi są szczątkowe, ale nie przeszkadza to zupełnie widzowi od pierwszej minuty dać się wciągnąć reżyserowi w ten brudny, szalony świat i przez dwie godziny przeżywać szalony, efekciarski rajd przez spalone słońcem resztki ludzkiej cywilizacji. Nie ma to większego znaczenie, tutaj nawet bohater epizodyczny jest rozpoznawalny i pamiętany po zakończeniu seansu. 
To, co reżyser wyczynia z obrazem i muzyką, to jest właśnie Sztuka filmowa. Połączenie obrazu i dźwięku daje niesamowite efekty wizualno-emocjonalne, za każdym razem jak słucham tego kawałka (teraz leci z pięćdziesiąty raz), to przypominam sobie scenę, w której został użyty i non stop ciary przechodzą mi po plecach. Epa, epa i jeszcze raz epa! 
Liczyłem, że po seansie nie wyjdę z kina o własnych siłach z powodu wrażeń. I poniekąd tak było, sto dwadzieścia minut z rozdziawioną gębą i kretyńskim uśmieszkiem na twarzy, cieszyłem się jak dzik w pomarańczach z każdej sekundy tego filmu. 
Film oczywiście ma swoje wady, z których zasadniczą jest brak Mela Gibsona w tytułowej roli, Hardy to wyborny aktor, ale nie ma tego szaleństwa w oczach, co Gibson, stąd Mad Max zostaje w filmie przyćmiony przez Furiosę, graną przez magnetyczną, jednoręką Charlize Theron. Inną wadą jest końcowy, feministyczny wydźwięk filmu, ale tutaj to już pewnie się czepiam. Reszta do przemilczenia.
Polecam wszystkim fanom, ja chcę zobaczyć ten film jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz. "Mad Max: Fury Road" miażdży swoją stroną wizualną, swoją energią i ogólnie swoją genialnością.
Kilka fotosów z filmu i gify.