czwartek, 29 stycznia 2015

Steven Erikson - "Łowcy kości" (tom 6 z 10 Malazańskiej Księgi Poległych)

W odróżnieniu od wielu czytelników nie szafuję ocenami książek (nie jest to przechwałka, tylko stwierdzenie faktu). Notę maksymalną 10/10 wystawiam jedynie książkom, które są dziełem sztuki w swoim gatunku. To są książki, które nie tylko powodują, że nie mogę się od nich ani na moment oderwać, zawalając terminy, pracę, życie osobiste oraz własne zdrowie, ale także odznaczają się pewnymi obiektywnymi walorami takimi jak perfekcyjna fabuła, koncept i jego wykonanie, bohaterowie, wiarygodność w kontekście świata przedstawionego. Jeżeli autorowi udaje się osiągnąć we wszystkich tych elementach mistrzostwo, to wtedy daję 10/10. 

Tak właśnie jest z "Łowcami kości", szczytem możliwości twórczych Stevena Eriksona. 880 stron drobnego druku, 4 dni intensywnego czytania, akcja, fabuła, ilość wątków, odniesień i nawiązań do wcześniejszych tomów (np. świetne rozwiązanie kilku epizodycznych wątków z BDU), bohaterowie, koncept w ramach jednej powieści i całego świata przedstawionego tworzonego wspólnie z Ianem Esslemontem (np. postaci Harta, Agayli i Kiski z "Nocy noży"), wiele, wiele elementów, które spowodowały, że dosłownie ŁK wgniotły mnie w fotel. ŁK to kompletna fantasy, najlepsza do tej pory powieść z cyklu MKP, a przecież Erikson sam sobie poprzeczkę zawiesił bardzo wysoko od samego początku. Czego tutaj nie ma, Erikson genialnie łączy wątki z pierwszych pięciu tomów MKP, jednocześnie dodając od siebie mnóstwo nowych elementów, wprowadzając cały cykl na nowe tory zmierzające do potężnej konwergencji z udziałem Okaleczonego boga. ŁK to był najtrudniejszy do napisania tom, trzeba było płynnie skierować cykl na nowe tory, a Erikson wyszedł z tego koncertowo obronną ręką. Ta powieść jest tak dobra, że nie znajduję słów, by opisać swój zachwyt nad nią. 

W ŁK kontynuowane są m.in. następujące wątki główne i poboczne:
- Icarium i Mappo (ich wątek jest obszerny i jednocześnie po raz pierwszy czytelnik przekonuje się o gniewie Icariuma); przy tym wątku pojawia się pierwszy raz "Zabójca Życia", nowa karta w Talii Smoków, do której zostaje przypisany nieszczęsny Icarium,
- Karsa Orlong i jego nowa towarzyszka podróży Samar Dev,
- Heboric, Crokus i inni uciekinierzy z Raraku,
- Apsalar i towarzyszące jej duchy smoków,
- Ganoes Paran (Władca Talii) i jego działania (chłopak podejmie tutaj kilka decyzji o sporym ciężarze gatunkowym),
- losy 14 armii malazańskiej jako tytułowych Łowców Kości,
- losy poszczególnych żołnierzy tej armii jako mrowie wątków pobocznych (m.in. znani wcześniej Gesler, Skrzypek, Chmura, Keneb, Flaszka itd.); każdy z kilkudziesięciu żołnierzy ma swoje miejsce na kartach powieści, to jest dosyć niesamowite, jak umiejętnie Erikson panuje nad tym wszystkim
- Szybki Ben i Kalam, 
- Hellian i Banaschar (w końcu udany wątek komediowy w cyklu, wiecznie pijana Hellian jest całkiem zabawna),
- Kotylion i Tron Cienia (szczególnie ten pierwszy urasta niemal do roli pierwszoplanowej),
- cesarzowa Laseen, Mallick Rel i inne osoby w Malazie, gdzie zaczyna się ważyć los samej cesarzowej.
Szczególnie aktywny w działaniach zakulisowych jest Okaleczony bóg, który knuje na potęgę, wysługując się pomniejszymi bogami (Poliel i jej zaraza w Siedmiu Miastach) oraz złamanymi ludźmi (Tene Baralta).
Kotylion i jego kompania cienia
To, co szczególnie atrakcyjne w ŁK to kumulacja wielu epickich scen, zwrotów akcji, wątków i ciężaru gatunkowego niemal każdego z nich. Początek powieści jest trochę niemrawy, ale potem zaczyna się dziać naprawdę sporo. Pomimo tego że ŁK to do tej pory najobszerniejsza powieść cyklu, nie ma tutaj wodolejstwa, niezwykle złożona fabuła wypełniona jest mnogością treści. Czego to nie ma, tytułem przykładu stustronicowa akcja zdobycia Y'ghatanu (będąca jednocześnie najlepiej do tej pory rozpisaną sceną batalistyczną cyklu, do tego jest oryginalnie rozpisana), niespodziewane starcie Szybkiego Bena z Icariumem, deszcz nefrytowych słońc na Wyspę Otataralową, morska potyczka Łowców Kości z Tiste Edur, pojawienie się floty odprysków księżyca K'Chain Che'Malle, oczywiście wszelkie sceny z Karsą Orlongiem, końcowe walki w Malazie. Do perfekcyjnej epickości brakowało tylko moich ulubionych Forkrul Assailów. 
Szybki Ben walczący z Icariumem (z tyłu Onrack i trupy Tiste Edur)
gniew Icariuma
Icarium to w ogóle klasyczna postać tragiczna cyklu, chociaż bardziej wiarygodnie wyszła Eriksonowi Felisin Paran. Za to urzeka przyjaźń Icariuma i Mappo, to jak w imię tej więzi Mappo chroni przyjaciela przed nim samym, świetnie to zostało przedstawione. 

Jest kilka drobnych elementów, które można od biedy uznać za słabo rozpisane (np. rozczarowująca swą banalnością śmierć Dujeka) ale generalnie ŁK to kompletna, rasowa, perfekcyjna fantasy dla dorosłego czytelnika. Boję się, że kolejne części MKP nie będą już tak dobre, ale to się okaże. A tymczasem chyba zasugeruję się sugestią z jednej ze stron fanowskich i zgodnie z chronologią świata przedstawionego powinienem sięgnąć nie po "Wicher śmierci" Eriksona, a po "Powrót Karmazynowej Gwardii" Esslemonta.

czwartek, 22 stycznia 2015

Steven Erikson - "Przypływy nocy" (tom 5 z 10 Malazańskiej Księgi Poległych)

Trull, Fear, Rhulad przy czaszce Scabandariego
Niezmiernie problematyczne jest zrecenzowanie powieści Eriksona w taki sposób, aby nie było to z jednej strony zbyt ogólne, a z drugiej, aby recenzja nie przeistoczyła się w niekontrolowany bełkot zdradzający multum wątków fabularnych. Tak miałem do tej pory z każdą z części MKP. "Przypływy nocy" (dalej PN), piąty tom cyklu MKP, skończyłem tydzień temu i dopiero teraz przystępuję do opisu swoich wrażeń, gdyż wcześniej nie byłem w stanie "ugryźć" tej recenzji. 

Po pewnym rozczarowaniu "Domem łańcuchów" (DŁ), ale także kiepskiej "Nocy noży", przyjemnie było powrócić do prozy Eriksona w jego formie ze "Wspomnienia lodu" (WL). PN to fantasy z najwyższej półki, rzetelnie napisana, trzymająca poziom cyklu, z dobrze rozpisanymi bohaterami, intrygującym światem przedstawionym oraz wciągającą fabułą. PN to nie jest produkt skończony, ale Erikson poprawił się odrobinę w porównaniu z DŁ. Co prawda ciągle zdarza mu się lać wodę, humor mu zdecydowanie nie wychodzi (osławione w necie dialogi Tehola i Bugga zamiast śmieszyć, żenowały), ale panowanie nad materią opowiadanej historii wychodzi mu wyśmienicie. Całościowo PN oceniam na 7/10. 

A teraz kilka faktów odnośnie fabuły. Jak wspomniałem pod koniec recenzji DŁ, w PN Erikson opisuje wydarzenia w świecie Malazu, ale na innym kontynencie, z zupełnie innymi bohaterami. Pozornie PN nie jest związany z resztą cyklu, ale to tylko pozory oczywiście. Na kontynencie Lether żyją sobie w sąsiedztwie Tiste Edur oraz ekspansjonistyczne cesarstwo Letheru. Cywilizacje te poznajemy w czasie, gdy Tiste Edur żyją w izolacji i wspominając dni zdrady swego ojca Scabandariego ze strony Tiste Andii Silchasa Ruina (czytelnik oczywiście od początku PN wie, że było zupełnie na odwrót, ale to właśnie życie w nieświadomym kłamstwie jest elementem szerszej tragedii narodu Tiste Edur rozgrywającej się na łamach PN), zaś Lether szykuje się do uroczystości związanych z odrodzeniem tzw. Pierwszego Imperium ludzi, sprzed iluś tam setek tysięcy lat. Nikt w Letherze nie wie, że powrót Pierwszego Imperium będzie oznaczał coś zupełnie innego, niż wszyscy się spodziewają. Wydarzenia nieuchronnie prowadzą do wojny pomiędzy Tiste Edur oraz Letherem, co jest ewidentnie za przyczyną i na rękę Okaleczonego boga.

We wcześniejszych powieściach MKP czytelnik miał do czynienia głównie z Tiste Andii, Edur pojawili się epizodycznie jako martwe rekwizyty w "Bramach domu umarłych" (wspomniałem o tym w recenzji), czy WL (trup Edur, na którego napotykają Podpalacze Mostów podczas ataku na Koral) oraz jako agresorzy w kilku scenach DŁ. Pojawia się w DŁ także Trull Sengar, który został odrzucony przez swój lud i wygnany z Letheru. 

Gwoli wyjaśnienia - we wcześniejszych recenzjach wspominałem o Tiste Andii, Tiste Edur, Tiste Liosan. Nie są oni do końca ludźmi (z uwagi na wzrost, kolor skóry oraz długowieczność), a rozróżnienie (prostackie, ale ułtawiające orientację) wygląda tak: Andii są czarnoskórzy, Edur szaroskórzy, a Liosan białoskórzy. Odpowiednio każda z tych ras ma swoje własne groty (świat magii Malazu opiera się na tzw. grotach, które same stanowią odrębne światy): Andii - Kurald Galain, Edur - Kurald Emurlahn, Liosan - Kurald Thyrllan. Piszę o tym dlatego, że oś intrygi kręci się wokół roztrzaskania przez Scabandariego groty Emurlahn. To roztrzaskanie symbolizuje także słaby kręgosłup Tiste Edur, którzy stają się niezwykle podatni na knowania Okaleczonego boga.

W PN, oprócz nowych wątków i miejsca akcji pojawia się także mrowie nowych bohaterów. Pokrótce wymienię tych kluczowych. Wśród Tiste Edur to oczywiście Trull Sengar, jego bracia Fear i Rhulad, Hannan Mosag oraz letheryjscy niewolnicy Udinaas, czy Feather Witch. Dalej w Letherze to bracia Beddict Brys (honorowy żołnierz), Tehol (genialny kupiec) i Hull (wędrowiec), a także Bugg (lokaj Tehola, który jest zdecydowanie kimś więcej), niepozorny mag Kuru Qan, Turudal Brizad (także zdecydowanie ktoś więcej, niż tylko kochanek królowej), Seren Pedac, Shurq Elalle, Silchas Ruin (brat Anomandera Rake), Withal i wielu, wielu innych. Dużo miejsca dostaje też Okaleczony bóg we własnej, pokurczonej postaci. 
Silchas Ruin, czyli albinos Tiste Andii
Rhulad Sengar z mieczem Okaleczonego boga

Jeśli chodzi o akcję, to jest ona tradycyjnie intensywna na ostatnich 200 stronach powieści. Wcześniej Erikson przygotowuje grunt pod kulminację, niemniej pojawia się kilka intensywnych momentów. Najbardziej epickim starciem, a jednocześnie najlepszym klimatycznie wątkiem był epizod z Forkrul Assailem o imieniu Serenity. Przy okazji w PN dowiadujemy sie w końcu czegoś więcej o tej starożytnej rasie stworów. Silchas Ruin określa ich jako miłośników pokoju, inkwizytorów prawa. Scena walki braci Sengar ze stworem Serenity, to festiwal epy. Każde słowo wypowiadane przez Serenity ("Tumult waszej obecności rodzi dysharmonię" albo "Pragnę, by powrócił pokój"), to stężenie potężnego klimatu i szczyt możliwości twórczych Eriksona. Jeżeli za coś dziękować Eriksonowi, to właśnie za wprowadzenie do panteonu kultowych postaci fantasy rasy Forkrul Assailów. 

W ramach podsumowania, można otagować do tej pory MKP słowami fatalizm, ból, smutek, śmierć, tragizm, drętwy humor. Kto dotarł do tego momentu, to zapewne dotrze też i do samego końca. A zatem przystępuję do lektury "Łowców kości".

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Ian Cameron Esslemont - "Noc noży"

Świat Malazu został stworzony wspólnie przez Steve'a Eriksona z Ianem Esslemontem na potrzeby gry RPG. Chłopaki umówili się, że będą się nawzajem uzupełniać w swojej twórczości. Efektem tej kooperacji jest "Noc noży" opowieść traktująca o wydarzeniach związanych z ascendencją cesarza Kellanveda i jego pomagiera Tancerza na władców Cieni, Ammanasa i Kotyliona, czyli no dosyć kluczowe postaci cyklu Eriksona. Zatem akcja "Nocy noży" teoretycznie cofa nas do prologu "Ogrodów księżyca", jednak ja przeczytałem "Noc noży" przed "Łowcami kości", gdyż tak radziły dobre duszki z internetu. W sumie, to chyba nie miało jednak większego znaczenia, bo "Noc noży" jest książką złą, źle napisaną pod względem konceptu postaci, fabuły, chronologii cyklu oraz zwyczajnej sztuki. Może omówię krótko te wady.

Bohaterowie.

"Noc noży" zawiera najbardziej irytującą postać kobiecą w historii literatury, począwszy od jej imienia, poprzez podejmowane decyzje życiowe, motywacje, aż do jej kreacji przez Esslemonta. Mowa tutaj o Kisce. Niewiasta ta co chwila jest łapana, bita, poniżana, kopana, to traci przytomność, to ją odzyskuje, biega w tę i we wtę, jest biernym obserwatorem wydarzeń, a autor czyni ją główną bohaterką, chyba za karę. Do tego jej motywacje są słabsze niż skromność Tadeusza Rydzyka. Kiska bierze z nudów udział w wydarzeniach, które ewidentnie ją przerastają pod każdym niemal względem, a mimo to pcha się w kabałę z uporem owcy idącej między wilki.
Nie lepiej jest z Hartem, drugim bohaterem powieści, weteranem wojen u boku Dassema Ultora, którego motywacje są równie wiarygodne, co tej całej Kiski. Ten też biega, tam i siam, ale przynajmniej bierze czynny udział w wydarzeniach. 

Fabuła i sztuka. 
Książka chaotycznie napisana plus błędy logiczne w zdaniach. Autor miał chyba problem z wizualizacją opisywanych przez siebie scen, bo niektóre są bez sensu. Przez pół książki dwoje bohaterów biega po nocy i to nie wiadomo po co. Na przemian są przez różnych osobników łapani i wypuszczani. W drugiej połowie coś zaczyna się składać do kupy. Niestety finał mnie rozczarował, bo nie dowiedziałem się dzięki niemu tego, co chciałam się dowiedzieć z tej książki, czyli jak to faktycznie było z tą ascendencją. 


Nadto, brakowało mi klimatu. Nie wykorzystany został potencjał magii malazańskiego świata, który ten klimat mógł świetnie zbudować. 

Chronologia cyklu.
Przede wszystkim chciałam wiedzieć czy Kellanved i Tancerz osiągnęli ascendencję żywi, czy po śmierci. Kotylion sprawia wrażenie całkiem żywego, za to Tron Cienia jest mocno niematerialny, stąd miałem nadzieję, że może zamach na niego jednak się udał. Poza tym wychodzi, że to nie był zamach, tylko regularna bitwa, do której obie strony były przygotowane. Niestety podczas Nocy Cieni mogli dotrzeć do Domu Umarłych zarówno żywi, jak i zamordowani. 
Generalnie nic tu z niczym się nie klei, Esslemont zamieszał także chronologię wydarzeń. W prologu "Ogrodów księżyca" stało, że Kellanved i Tancerz zniknęli w Domu Umarłych w noc rzezi magów w Malazie, kiedy to cesarzową została Laseen. W "Nocy noży" wychodzi, że rzeź w Malazie miała miejsce dwa lata przed akcją książki, a samo wejście do Domu Umarłych miało miejsce w Noc Cieni, o której opowiada "Noc noży". I Laseen została cesarzową też dopiero w Noc Cieni. To jak w końcu było panowie autorzy?

Podsumowując, kiepska powieść, o kilka poziomów słabsza od sztuki Eriksona. 
Ocena 3/10 



niedziela, 11 stycznia 2015

WOŚP - kilka refleksji na temat

Już po raz dwudziesty któryś Owsiak atakuje zmęczone świętami społeczeństwo i organizuje swój "charytatywny" cyrk. Na nasze nieszczęście WOŚP jest w krajobrazie stycznia równie naturalny jak dzień babci. Na początku była to niewątpliwie piękna i chwalebna inicjatywa. Sam sie w nią angażowałem jako dzieciak, potem młodzieniec. Przez pierwsze kilka edycji było to z pewnością interesujące, abstrahując oczywiście od własnych korzyści dla Owsiaka i jego świty (tajemnica poliszynela). Z czasem jednak WOŚP zaczął przekształcać we własną karykaturę, aż do dzisiaj, kiedy nie mam ochoty wychodzić na dwór i napatoczyć się na bezmyślnych akolitów Owsiaka, z ich agresywnym przekazem "kto nie z naszym serduszkiem, ten przeciwko nam". Bo czym jest dzisiaj WOŚP? 

Jednym z istotnych i niebezpiecznych aspektów WOŚP jest to, że dzięki medialnemu wsparciu (bezkrytyczne podejście i szkalowanie tych, którzy zadają niewygodne pytania) oraz osobistej charyzmie Owsiak ma bardzo realny wpływ na młodzież poszukującą w dzisiejszych czasach autorytetów. Pozornie zatem Owsiak spełnia pożyteczną rolę angażując aktywną społecznie młodzież. Tymczasem w rzeczywistości Owsiak doskonale odwraca uwagę młodego pokolenia od ważnych spraw. Ma dawać młodym poczucie uczestniczenia w czymś ważnym, wartościowym i empatycznym – jednocześnie odwracając uwagę od faktycznych przyczyn niesprawności służby zdrowia. A przecież środki, które zbiera WOŚP jest to jakiś promil budżetu służby zdrowia. Do tego nie potrzeba żadnych badań, wystarczy chwilę pomysleć, zreflektować się nad wymiernością akcji WOŚP w stosunku do zaangażowania społecznego oraz realnych potrzeb (darmowy czas antenowy, pospolite ruszenie akolitów, szum medialny). Gdyby energię młodych ludzi pompowaną w Owsiakową orkiestrę przekształcić w obywatelski, proreformatorski nacisk na rząd, to już dawno mielibyśmy lepiej ustawioną służbę zdrowia. Tymczasem podtrzymuje się sentymentalizm młodych ludzi i ich brak zdolności do myślenia o strukturalnych mechanizmach funkcjonowania własnego państwa. Mamy do czynienia z socjotechniką polegającą na kształtowaniu określonych postaw quasi-społecznych. Jerzy Owsiak to po prostu funkcjonariusz III RP. Służalczość resortowych dzieci wobec Ewy Kopacz, Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego to ta sama gra, jaką na innym polu prezentuje Owsiak – ochrona establishmentu przed dociekliwością obywateli.

Znakomity sposób na życie, z pięknymi hasłami na ustach. To, co wyżej napisałem, to jedynie wierzchołek góry wątpliwości, które narastają wokół WOŚP. Dzisiaj WOŚP to karykatura samej siebie sprzed dwóch dekad, od dawna jestem zniesmaczony ta akcją i przerażony tym, w jaki sposób społeczeństwo daje się manipulować i okłamywać co do rzeczywistych intencji stojących za tą akcją. Jeżeli ktoś chce być okłamywany, to proszę bardzo, ale niech z tymi kłamstwami nie narzuca się ludziom obdarzonym umiejętnością refleksji nad otaczającym światem i widzącym coś więcej, niż tylko śliczny pokaz "światełek do nieba".

Inna refleksja - czyż nie wydaje się niebezpiecznie logiczną myśl, że WOŚP to tak naprawdę głośna przykrywka dla czegoś, co się popularnie zwie pralnią pieniędzy? Nikt nikogo oczywiście za rękę nie złapał, zbyt to wszystko jest rozdmuchane, zbyt dużo ludzi ma w tym swój interes, ale nie ma nic lepszego dla ukrycia ciemnych interesów, niż zasłonić się dobrem ludzi chorych i potrzebujących. Chorzy i tak nie mają nic do stracenia, a zresztą kto ich o zdanie pyta. To tylko myśl, refleksja nad ukrytą prawdą. To może jeszcze proponuję obejrzeć tę doskonałą instrukcję dla prania kasy, przedstawioną w genialnym serialu "Breaking bad":

sobota, 3 stycznia 2015

Skrót za siatkę cz.8 (Niven, Fadiman, Simpson, Ford)

Larry Niven, Stephen Barnes "Park marzeń" (ocena 6/10)Powieść czytana w ramach odskoczni od "Domu łańcuchów" Steve'a Eriksona, w zasadzie spełniła swoje zadanie. Nieskomplikowana, nie przeciążająca zwojów mózgowych rozrywka, mimo to wnosząca pewien bagaż wiedzy na temat kuriozalnych tworów, jakimi są kulty cargo na wyspach Melanezji.
Niven, jeden z gwardii tzw. klasyków s-f, zbratał się z bliżej nieznanym Barnesem, tworząc prostą w obsłudze opowiastkę o parku rozrywki oferującym futurystyczne LARP-y, w którym zostaje popełnione morderstwo na jednym ze strażników parku. Przez długi czas w kręgu zainteresowania autorów znajduje się sama gra w mity melanezyjskie, a dopiero w końcówce kwestie kryminalne nabierają rumieńców.
Przyzwoita dawka rozrywki, czuję się po niej wypoczęty. Nic nadzwyczajnego, ale można przeczytać. "Ark marzeń" jest tak w ogóle początkiem 4-tomowej serii, pozostałe trzy powieści nie zostały jednak do dnia dzisiejszego wydane w Polsce.

Jeffrey Ford - "Asystentka pisarza fantasy" (zbiór opowiadań) ocena 9/10
Kilkanaście opowiadań wydanych w omnibusie razem z powieścią "Portret pani Charbuque". Przeczytane jeszcze w listopadzie, więc już za niewiele pamiętam szczegółów, ale za to pozostał przyjemny posmak specyficznej lektury, intrygująca mieszanka Ballarda, Dicka i Kinga. Szczególnie ten pierwszy się kojarzy z Fordem, z uwagi na łatwość, z jaką Ford operuje językiem pisanym, widać to zwłaszcza porównując "W drodze do Nowego Egiptu" z "Kobietą, która liczy swoje oddechy". Przy tym, pomimo całej zabawy językiem, opowiadania Forda są klasyczne w formie, czyli najważniejsze elementy to dobry pomysł i puenta, i to puenta nie taka z czapy wzięta, lecz będąca logicznym następstwem fabuły. Większość historii w ten sposób została z powodzeniem napisana, świadczy to tylko o kreatywności i kunszcie pisarskim Jeffreya Forda.
Wszystkie nowele stoją na wysokim poziomie, osobiście jednak wyróżniłbym następujące:
"Z głębi kanionu" (świetny klimat i mistyka)
"Zombie Malthusiana" (pomysł i puenta)
"Daleka oaza" (genialny pomysł i wykonanie!)
"Reparata" (wyborne odwrócenie schematu fantasy)
"Pływanie w Lindrethool" (podobna idea co w filmie"Ona", ale o wiele oryginalniejsze wykonanie).
Bardzo przyjemny, lekki w odbiorze, wart polecenia zbiór opowiadań.

Jeffrey Ford - "Portret pani Charbuque" (ocena 8/10)
Ford przedstawia tutaj w narracji pierwszosobowej malarza portretów, który tworzy unikatowe dzieła dzięki umiejętności odwzorowania określonych momentów ludzkiej egzystencji. Trzeba namalować obraz małżeńskiego szczęścia? Proszę bardzo, szeroki uśmiech, serdeczny uścisk męża na kobiecej talii, patrzeć prosto. Bezpieczny obraz pożycia małżeńskiego, zamiast bladej, zmęczonej kobiety w objęciach wampira. Trzeba poprawić dzieło Boga? Nie ma sprawy, tu zasłonimy szparę między zębami, tu zmniejszymy zbyt wydatny nosek, odejmiemy lat umiejętnie operując światłocieniem. Sztuka zaglądania w ludzkie dusze.
Piero Piambo to portrecista, malujący grzeczne wizerunki bogaczy, żyjący bezpiecznie, ale bez większych, artystycznych ambicji. Poznajemy go w chwili, gdy rozmyśla nad swoją grzeczna sztuką, marząc o tworzeniu niepokornych dzieł jak "Śmierć na bladym koniu" Rydera. Tymczasem do portrecisty Piero Piambo zgłasza się kobieta, która zamawia portret bez możliwości oglądania jej wizerunku przez artystę. W tym samym mniej więcej czasie w okolicy zaczynają ginąć kobiety, a ich śmierć poprzez nieustający krwotok z oczu, budzi w Piambo skrajne przerażenie. 
Na kanwie tak zarysowanego pomysłu Ford kreśli oniryczną wizję tajemnicy pani Charbuque oraz powolnego upadku Piambo w otchłań szaleństwa. Jest to napisane swobodnym, poetyckim wręcz stylem Forda, prowadząc do niejednoznacznego zakończenia. Bardzo dobra powieść z elementami fantastyki. 

Joe Simpson "Dotknięcie pustki" (ocena 7/10)
Chyba najsłynniejsza, niebeletrystyczna rzecz traktująca o walce o przetrwanie. Autobiograficzna historia dwójki wspinaczy, którzy postanowili zdobyć zachodnią ścianę andyjskiego szczytu Siula Grande (6344 n.p.m.). Wbrew powszechnie przyjętym założeniom (mającym chyba pogłębić symbolikę opowieści) Simpson i Yates nie byli przyjaciółmi, a jedynie kumplami wspinaczkowymi, realizującymi wspólną pasję. W tym środowisku istotna jest nie tyle przyjaźń, co znajomość umiejętności wspinaczkowych partnera, bo od tego zazwyczaj zależy życie. 
"Dotknięcie pustki" z początku irytuje. Zamiast konkretnych, twardych informacji o skali trudności szczytu, podejścia, drogi wspinaczkowej i innych obiektywnych faktów (tak jak to było ładnie opisane w "Białym pająku") Simpson karmi czytelnika nieprecyzyjnymi opisami, które niewiele wnoszą. Dopiero od momentu wypadku pojawia się mapka oraz precyzyjne opisy obiektywnych pułapek zejścia. Opis walki obydwu wspinaczy jest emocjonujący i świadczy o bohaterskiej walce o życie, od której czytelnik nie może się oderwać. Przy tym Simpson i tak miał furę szczęścia, że szczelina, do której wpadł, była płytka oraz znajdowała się praktycznie u podstawy szczytu, tak że do czołgania miał tylko spad.
W ostateczności zatem "Dotknięcie pustki" to świetna książka, która jednak nie oddaje nawet ułamka tego, co mógł czuć Simpson podczas walki o życie. Sam autor to podkreśla w epilogu, jednocześnie zaznaczając pewne kwestie związane z syndromem stresu pourazowego. Właśnie te końcowe słowa dają obraz tego jakim koszmarem i przekroczeniem granic ludzkiej wytrzymałości było dla Simpsona czołganie się ze złamaną noga kilkanaście kilometrów w wysokogórskim krajobrazie. Warto obejrzeć także świetny film Kevina Macdonalda, by sobie to w pełni uzmysłowić.
wierzchołek Siula Grande
Simon Yates pochylający się nad Joe Simpsonem
Joe Simpson
Simon Yates
Anne Fadiman "Ex libris" (ocena 1/10)
Zbiór esejów dla maniaków czytania. Autorka, wykorzystując naturalną erudycję i popisując się mimowolnie swoją wiedzą literacka i oczytaniem, pisze o typowych objawach zadurzenia książkami: o prywatnych księgozbiorach, czytaniu wszystkiego, ile wlezie (np. instrukcji obsługi kosiarki do trawy), dedykacjach, białych krukach, własnej twórczości, manii korekty, plagiatach (najlepszy esej zbioru), dbaniu o książkę (używać zakładek!). Pretensjonalność autorki na akceptowalnym poziomie, naprawdę czytało się to świetnie, do momentu, gdy w eseju "Zamki moich przodków" pojawiło się następujące zdanie "Księgozbiór naszego ojca obejmował cztery strony świata i trzy tysiąclecia, chociaż jego najmocniejszą stronę stanowiła angielska poezja i beletrystyka z osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Jedynym śmieciem - względnym, rzecz jasna - była tutaj fantastyka naukowa (...)". O tempora, o mores! Nie wiem jakie były intencje autorki piszącej to konkretne zdanie, ale biorąc pod uwagę, jaka literatura przewija się przez "Ex libris", to stosunek Fadiman do science fiction odebrałem jako nokautujący cios lewym sierpowym. Całe wcześniejsze pozytywne wrażenie szlag trafił i nie mogę wystawić oceny innej niż 1/10, pomimo tego że w tym samym eseju pojawia się mądry wniosek, że dziecko nie będzie lubiło czytać, jeżeli nie będzie widzieć czytającego rodzica. Niestety, tym jednym, niepozornym zdaniem o fantastyce pani Fadiman przekreśliła cały swój pozytywny obraz w moich oczach, zamieniając go na wizerunek pretensjonalnej czytelniczki "prawdziwej" prozy.
Fantastyka to królowa literatury, poszukiwanie nowych dróg, nowych rozwiązań, nowe opcje, to rozwój, to dynamika. Fantastyka to fundament literatury (vide tak chętnie cytowana przez autorkę "Odyseja" Homera). Fantastyka nie jest samozadowoleniem, tkwieniem w zastałych strukturach, jest wyjściem do przodu, wizualizacją wyobraźni autora. Nadto, z czysto literackiego punktu widzenia, fantastyka (oczywiście mam na myśli np. Dicka, a nie Meyer) to wyzwanie intelektualne o niebo większe niż kolejna lektura Shawa (nic mu nie ujmując). W końcu fantastyka to nieograniczone możliwości wyobraźni, których nie daje tzw. literatura obyczajowa. Zatem, jeżeli znawca literatury, jakim się mieni pani Fadiman, w ten sposób podchodzi do fantastyki naukowej, to tym samym oznajmia, że guzik wie na temat literatury, a jej oczytanie jest w gruncie rzeczy zwyczajnym, pretensjonalnym snobizmem.