sobota, 29 listopada 2014

Wszyscy wiedzieli, wszyscy milczeli

Dziennikarz śledczy Marcin Kącki w swojej książce "Maestro" postanowił przedstawić efekty swojego śledztwa w sprawie czterdziestoletniej, pedofilskiej i homoseksualnej kariery Wojciecha Kroloppa w Poznańskim Chórze Chłopięcym. Reportaż Kąckiego jest wstrząsający nie tylko przez bliskość zdarzeń dla mnie, Wielkopolanina z dziada pradziada, ale przede wszystkim na to, że składa się z samych faktów, chociaż oczywiście dziennikarz nie pozostaje obojętny wobec ogromu zbrodni dokonanej przez Kroloppa. Nie wnikam w szczerość intencji Kąckiego, czy zrobił to dla swojej sławy, czy też dla ujrzenia prawdy przez opinię publiczną, ważne, że fakty zebrane przez dziennikarza mówią same dla siebie. "Maestro" to katatoniczny obraz chorego społeczeństwa, rodziców, którzy oddają swoje dzieci pedofilom za bibeloty i casio z Zachodu, urzędników i nauczycieli bojących się o własne cztery litery, innych osób z otoczenia chóru, które były całkowicie obojętne na jednoznaczne sygnały o krzywdzie dzieci.
Ta książka ukazała się o 20 lat za późno! To powinno wyjść na początku lat 90-tych, jako podsumowanie, nowe otwarcie dla miasta, oczyszczenie atmosfery i ukaranie winnych. Ale nie. Wszyscy wiedzieli, wszyscy milczeli, wszystkim to doskonale pasowało, kółko wzajemnej adoracji, koteria powiązanych interesików i biznesików, od sekretarki Grażyny, małej osóbki dosłownie i w przenośni, która broni Kroloppa, bo się boi stracić pracę (którą w końcu i tak traci), poprzez "biznesmena" Jana Rybskiego, o którym w sieci można znaleźć m.in. takie informacje, aż do Aliny Kurczewskiej, znanej, wieloletniej dziennikarki Radia Merkury, która tak siebie prezentuje do publicznego wglądu na FB. Jako dzieciak uwielbiałem słuchać audycji jej autorstwa z muzyką poważną, na początku lat 90-tych Radio Merkury byłą jedyną stacją radiową osiągalną przez mój mały magnetofon. Teraz wiem, że moje wspomnienia są zakłócone świadomością, że za tą fasadą estetyki i ładnych dźwięków, siedziała kobieta, która przez 40 lat była przy chórze, widziała Kroloppa, znała jego grzeszki, ale udawała, że ich nie widzi, gdyż jedyne, co ją interesowało, to "dbałość o spuściznę po ojcu", o to, by wizerunek chóru był nieskazitelny. Los dzieci, ich zdrowie psychofizyczne, dla Aliny Kurczewskiej nie były i nie są ważne. Dla mnie ta pani jest symbolem, klasycznym egzemplarzem zmowy milczenia, o której pisze Marcin Kącki.
Krolopp jak Krolopp, pedofile byli, są i będą, "Maestro" to jest tak naprawdę opowieść o chorym społeczeństwie, o społecznej zmowie milczenia, milczącym przyzwoleniu na zło. Krolopp był chorym seksoholikiem, ta piękna ziemia zdecydowanie zbyt długo go nosiła, był winny i nie podlega to negacji, ale jak tu ukarać rodziców, wizytatorów, osoby piastujące władzę w Poznaniu, w województwie, w kraju, tych wszystkich dygnitarzy, którzy przez kilka dekad pozwalali, aby na łonie społeczeństwa plenił się wrzód zboczenia, niszczący psychikę, zdrowie i życie molestowanych chłopców? Kącki przeprowadza z nimi wywiady, nie ocenia ich, ale oni sami się pogrążają, kiedy zadaje im proste pytanie: Nic Pan/Pani nie widział/a, nie słyszał/a? Nie było sygnałów świadczących o molestowaniu? Jaka odpowiedź najczęściej pada? "Coś tam widziałem ale co ja mogłem" albo "nie było oficjalnej skargi".
Nosz kuźwa, co to ma być? Co to za społeczeństwo, które nie chroni swoich niewinnych członków? Przecież te usprawiedliwienia, te małe wymówki dla sumienia, to było niezależne od czasów, w których miały miejsce zbrodnie Kroloppa. PRL się skończył, wymówki pozostały. W kwietniu 1994 roku, na sesji Rady Miasta, wywiązuje się dyskusja nad pedofilią Krollopa. Radnym był wtedy Michał Stuligrosz, który wypowiada symboliczne słowa: "Nie ma sensu udawać, całe miasto wiedziało". Sesja zostaje do dnia dzisiejszego utajniona w trosce o to, by "na zewnątrz nie wydostało się żadne słowo, które mogłoby narazić ich na odpowiedzialność za naruszenie dobrego imienia Kurczewskiego i Kroloppa. I rozeszli się do domów". Dramat społeczny, dramat systemowy, dramat relatywizacji wszystkiego we wszystkim, rozmycia zasad, usprawiedliwiania złego, patrzenia przez palce, przeskalowanie wartości, odwrócenie do góry dnem, tego c słuszne. Urzędujący do dnia dzisiejszego prezydent Ryszard Grobelny, uczestnik tamtej sesji, jest w stanie powiedzieć tylko, że "sesja była żenująca". Między wierszami miał zapewne na myśli, że żenujące było w ogóle wyciągnięcie tego gnijącego trupa z szafy, a nie sposób załatwienia, bo sam głosował za utajnieniem.
Komentarz z jednego forum w internecie -  Jestem poznańskim słoikiem. Tych 10 lat temu przeczytałam w gazecie o sprawie Kroloppa w towarzystwie koleżanki ze studiów, z dobrej poznańskiej rodziny. "Wreszcie!" - zareagowała, wówczas 20-letnia. "To wszyscy wiedzieli" "A ty znasz kogoś z chóru?" "Tylko jednego kolegę, ale o tym wszyscy wiedzą". To nie była siostra, to nie była urzędniczka, rodzinnie nie przyznała się do związków z chórem. Tylko tyle, że "to wszyscy wiedzą". Nawet ludzie w mieście znaczy się. Ciarki mnie przeszły."
Zmowa milczenia została przerwana w 2003 roku, po czterech dekadach społecznego przyzwolenia. Posypały się zatem artykuły medialne, komentarze, prasa, telewizja miały używanie. Cytat z artykułu Wprost z numeru 27/2003: ""Już na przełomie lat 1982 i 1983 do wydziału kultury i sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu, któremu podlegał chór Polskie Słowiki, docierały skargi rodziców chórzystów, którzy zarzucali Wojciechowi Kroloppowi praktyki pedofilskie. Wtedy postanowiono, że sprawa nie może nabrać rozgłosu, bo wszyscy na tym stracą. KW PZPR w Poznaniu miał przekazać do urzędu wojewódzkiego pismo nakazujące zatuszowanie sprawy. Broniono dyrygenta Polskich Słowików, bo ten chór był traktowany jako przeciwwaga dla uważanych za prokościelne Poznańskich Słowików Stefana Stuligrosza."kryty przez znanych Poznaniaków. Jaki mają w tym udział?" 
Na czym polega zło w historii Kroloppa i jego otoczenia? To nie jest zło jawne, wyskakujące z pudełka jak mściwy dżin, życie to nie bajka. Zło to konglomerat ignorancji, małostkowości, egoizmu, zachcianek, niezdrowych ambicji, partykularyzmu. Zło to rozmycie granic, zasad, relatywizm moralny i obłaskawianie demonów. Ale przede wszystkim zło to niesłuchanie własnego sumienia, zasłanianie firanek, przechodzenie drugą stroną. To wszystko składa się na zło systemowe, tworzące chore społeczeństwo. 
To jest nie tylko Krolopp i zgniłe otoczenie, to się pojawić może wszędzie. W Poznaniu jest od zawsze, odkąd pamiętam. Tytułem przykładu w mojej ostatniej pracy, jednostce organizacyjnej miasta, system układów i układzików doprowadził do tego, że jedno ze stanowisk kierowniczych zajmuje od kilku lat osoba inteligentna i wykształcona, ale kompletnie pozbawiona elementarnej inteligencji emocjonalnej, objawiająca coraz silniejsze skłonności socjopatyczne, pozbawiona empatii, nie umiejąca zarządzać ludźmi, co automatycznie dyskwalifikuje ją z zajmowania takiego odpowiedzialnego stanowiska. Jest to jednak tajemnicą poliszynela, wszyscy marudzą po kątach, narzekają, ale powiedzieć to na głos, postawić się, obronić jeden drugiego nie potrafią, bo się boją własnego cienia. I w ten sposób czyrak narasta, bo z biegiem lat osobowość kierownika ulega dalszej degradacji i będzie coraz gorzej, aż dojdzie do jakiejś tragedii. 
Pani Dulska, symbol drobnomieszczańskiej hipokryzji, doskonale wiedziała, że jej dorosły syn odwiedza w nocy służącą, i wcale jej to nie przeszkadzało; w furię wpadła dopiero, kiedy o romansie ktoś spróbował głośno mówić. Czy ta sama pruderia rządzi rodzicami krzywdzonych dzieci? Jan Rybski, pani Grażynka, sekretarka bojąca się o swoją pracę (ten sam mechanizm obserwuję jako normalne zachowanie, krew mnie zalew, kiedy widzę, jak mali ludzie boją się o utratę swojej pracy). Sami sobie tworzymy takie społeczeństwo, na jakie zasługujemy. Krolopp pod koniec życia nie wykazywał skruchy. Ale dlaczego miał wykazywać, skoro przez 40 lat odbierał z otoczenia ciche przyzwolenie. Oto ucieleśnienie opisanego przeze mnie zła:
plus materiał telewizyjny z zakłamaną Aliną Kurczewską ("komu bliskie są losy instytucji, szkoły i chóru" - a co z setkami dziećmi, pani Alino?), Janem "grubymi nićmi szytą prowokacją" Rybskim i rodzicami: https://www.youtube.com/watch?v=jigEesUF7Mk.
Każdy powinien przeczytać książkę Kąckiego - aktualni rodzice, przyszli rodzice, dziadkowie, politycy, nauczyciele, pedagodzy, wszyscy, którzy mają w sobie chociaż odrobinę empatii i potrafią racjonalnie myśleć. Nauczmy się czytać między wierszami, nauczmy się rozmawiać o sobie, zrzućmy maski i bądźmy dla siebie bliźnimi, a nie rywalami w drodze po lepszy status materialny. Są rzeczy ważniejsze, niż premie i trzynastki, niż wyjazd na Mallorcę. W innym wypadku dojdzie do kolejnej tragedii.

czwartek, 27 listopada 2014

Skrót za siatkę cz.7 (Beukes, Cejrowski)


Lauren Beukes "Zoo city" (ocena 2/10)
Jak wygląda życie społeczne RPA, każdy widzi z przekazu mediów. Jedna z największych na świecie przestępczości przeciwko życiu i zdrowiu, szczególnie odbijająca się w rzeczywistości Johannesburga i tylko gdybać, czy to skutek zniesienia apartheidu, czy też przyczyna tkwi głębiej, jeszcze w podziałach ukształtowanych segregacją rasową. W każdym razie dla białych nastały tam ciężkie czasy.
Chyba wychodząc naprzeciw tym oczekiwaniom Beukes czyni bohaterką swojej powieści Zinzi December, czarnoskórą dziewczynę z getta Zoo city, dzielnicy Joburga. W świecie przedstawionym powieści Zoo city to degrengolada lokalnego społeczeństwa, gdzie zalęgły się największe wyrzutki, czyli przestępcy obdarzeni .... zwierzakami. Na wzór pullmanowskich dajmon z trylogii "Mroczne materie" zwierzaki w "Zoo city" stygmatyzują w oczach społeczeństwa ich posiadaczy za dokonane przez nich zbrodnie. A dlaczego, Szanowna Autorko, tak się dzieje, skąd te zwierzaki się materializują, bo że są materialne, to oczywisty fakt świata przedstawionego? Bo tak, czytelniku, sobie wymyśliłam, i nic Ci do tego, nie wnikaj, bo Cię tylko głowa rozboli!
Generalnie autorka unika jak ognia odpowiedzi na kontrowersyjne pytania. Jej powieść dosłownie ocieka krwią, brudem, degrengoladą moralną i syfem społecznym, wypisz wymaluj industrialna rzeczywistość współczesnych miast, tymczasem Beukes nie rozważa tego, nie tworzy żadnych wniosków, morału, czegokolwiek. "Zoo city" jest powieścią wewnętrznie pustą, sprowadza się wyłącznie do pomysłu wyjściowego, do którego doczepiony na siłę jest wątek prowadzonego przez Zinzi quasi-śledztwa. Fabuła to głównie przemieszczanie się bohaterki z jednego punktu do drugiego. Bohaterka się nie zmienia, "Zoo city" nie wnosi sobą nie tylko żadnej refleksji, ale nawet ciekawej fabuły. Jest zasyfiały świat przedstawiony, w nim społeczeństwo obdarte ze zdrowych zasad, z moralności, w nim z kolei główna bohaterka i jej kompani z drugiego planu toczą swoje życie pozbawione zasad i moralności. Antyspołeczeństwo i antybohaterzy. Czy zatem powieść z takim światem przedstawionym mogła się skończyć dobrze? Czy w ogóle mogła się skończyć? Zakończenie jest nie tyle słabe, co zwyczajnie go nie ma.
Przed całkowitą degrengoladą ratuje powieść świetny styl Beukes, swoboda w operowaniu językiem, jego stylizacja oraz niektóre ciekawe rozwiązania formalne. Tak więc czyta się dobrze, niestety ze względu na wspomniane braki w kreacji bohaterów i wątkach fabularnych "Zoo city" nie stanowi udanej pozycji.


Wojciech Cejrowski "Wyspa na prerii" (ocena 3/10)


Niewątpliwie WC jest umiejętnym opowiadaczem, nie bez kozery z zainteresowaniem chłonie się jego telewizyjną serię "Boso przez świat", nawet gdy opowiada o takich pierdołach jak potrawy serwowane na statku wycieczkowym po Amazonce. Niemniej w "Wyspie na prerii" przekroczył akceptowalne granice lania wody, tytuł książki powinien raczej brzmieć "Wodolejstwo na prerii". Prawie 3/4 jego dzieła o małym domku na prerii w Arizonie, to obszerne opisy kaktusów, wiatrów, piasku, krzaków, wychodków, kup, blachy, rdzy, termitów, krzeseł, Walmartów, kotów, kojotów, krów, koni, traw i nicnierobienia (jak sam to nazywa WC). O dziwo nie ma nic o rodeo, widocznie WC uznał, że jest mniej ciekawe od wychodków i krzaków. Jakby wodolejstwa było mało WC nie może się powstrzymać i raczy czytelnika swoją ciężkostrawną filozofią życiową oraz błyskotliwymi sucharami, oto jeden z nich: "(..) Krowa nic innego nie je - tylko trawa i trawa popijana wodą i wodą. To oznacza, że rogi, kopyta, skóra, mleko i cała reszta krowy są zrobione z trawy(...) a zatem steki wołowe to sama trawa, co oznacza, że stek to mięso wegetariańskie(...)" Wzorcowy wywód logiczny.

Na szczęście są w "Wodolejstwie na prerii" fragmenty, kiedy to WC odchodzi od fascynacji nicnierobieniem i zaczyna opowiadać o zwyczajach miejscowej społeczności farmerskiej. Zebrałoby się tego na oko kilkadziesiąt stron książki, głównie w ramach tak nazwanej "księgi kopyt". WC kreuje dosyć idylliczną wizję grupy trzymającej się razem, odznaczającej się specyficznym podejściem do zasad współżycia społecznego, żyjących prosto i bez większych ambicji. Z praktycznych przyczyn noszą non stop charakterystyczne kapelusze (oczywiste, że chodzi o nadmiar Słońca), z praktycznych powodów mało mówią, a jak mówią, to półgębkiem i maksymalnie zwięźle (dostający się wszędzie pył prerii, także w otwór gębowy), praktyczne są też przyczyny noszenia broni (węże, kojoty), niesamowicie pragmatyczny ludek. WC jest nimi ewidentnie zafascynowany, ale nie ma dnia bez nocy. Ludzie prerii strzelają bez ostrzeżenia do intruzów, są prostaccy, nieoczytani, o ograniczonych horyzontach myślowych, podział ról społecznych jest tradycyjny i paternalistyczny, a nad tym wszystkim wisi subtelna mgiełka ksenofobii. Społeczeństwo prerii jest społeczeństwem zamkniętym, nieufnie patrzy na obcych, WC dosyć trafnie nazywa je po prostu stadem. Stado rządzi się swoimi wewnętrznymi regułami, stąd dla turysty może i wygląda to egzotycznie, ale jak to wygląda dla jednostki w stadzie? WC nie może mieć o tym zielonego pojęcia, bo raz, że jest bajkopisarzem i większość jego tekstu należy czytać przez kalkę sceptycyzmu, a dwa, przecież nawet z tego, co WC pisze można między wierszami wyczytać, że nie dane mu było i będzie nawet ułamka tajemnic stada, bo zwyczajnie stado go nie przyjęło. Zresztą można do tego podejść logicznie: jeżeli WC wzbudza ogromne kontrowersje w otwartym i mimo wszystko tolerancyjnym kraju jakim jest Polska, to jak mogą go odbierać w Arizonie, skansenie społecznej stagnacji? No chyba że WC jest typowym hipokrytą, w Polsce udaje wielkiego obieżyświata i znawcę kultur, a tam pracuje na zmywaku.
Podsumowując, "Wodolejstwo na prerii" jest dobre, gdy się czyta o ludziach Arizony. W pozostałym zakresie (czyli jakieś 200 stron książki) to ordynarne nabijanie czytelnika w butelkę. 

niedziela, 23 listopada 2014

"Światło cieni" Rafała Dębskiego - przerost formy nad możliwościami autora

Niestety, Rafał Dębski stworzył gniota, "Światło cieni" to słaba i męcząca powieść. Słaba, bo Dębski nie był w stanie wykorzystać potencjału tkwiącego w zaproponowanej przez siebie historii. Męcząca, albowiem "Światło cieni" to 272 stron, z czego 2/3 to dywagacje, dygresje, didaskalia i inne poboczne przemyślenia autora na poziomie swobodnej konwersacji kilku kumpli w przydrożnym barze, które mają się do głównego wątku fabularnego, jak mysz do sera w pułapce. "Światło cieni" to bardziej rozdęta nowelka, niż pełnoprawna powieść, co też znajduje odzwierciedlenie w ubogim wątku fabularnym. Męcząca, bo w "Świetle cieni" Dębski karmi czytelnika chaosem targowiskowych mądrości życiowych, tworząc dzieło niespójne logicznie, koncepcyjnie, fabularnie i nawet ideologicznie (te fatalne wstawki o Bogu, prawie i antropocentryzmie). Wreszcie niestety, gdyż uwielbiam tematykę kosmicznej eksploracji, a w ręku dobrego pisarza "Światło cieni" nie zaliczyłoby tak druzgocącej porażki. Kosmicznej eksploracji tutaj tyle, co w gniotach Paulo Coelho, fabuła mogłaby zostać umiejscowiona w jakimkolwiek miejscu współczesnej Ziemi, i nic by to nie zmieniło, bo akcja toczy się w 99% w zamkniętych pomieszczeniach bazy planetarnej oraz statku kosmicznego, co zresztą sprawia mizerne, kameralne wrażenie. 
Już sam tytuł jest pułapką, którą autor zastawił sam na siebie i w którą wkroczył z pełną samozadowolenia ignorancją. Jeżeli za tytuł powieści obiera się oksymoron, z którego wynika rzucanie światła przez cień (cień - obszar, powierzchnia, zjawisko, jakkolwiek nie spojrzeć, z istoty swej pozbawiony jest światła), to wypadałoby to w mniej lub bardziej bezpośredni sposób wyjaśnić fabularnie. Tytuł sugeruje, że powieściowe "cienie" są źródłem światła rzucanego na inne przedmioty, a nie poboczną istnienia przeszkody dla światła rzucanego z innego źródła. Ok, przyjmijmy za dobrą monetę, że w powieści zostaje wyjaśnione czym/kim są tytułowe "cienie". Ale w takim razie dlaczego nie zostaje przynajmniej zasugerowane czym jest ich światło? Bo tak to mamy efektownie brzmiący pretekst do stworzenia efektownie wyglądającej ilustracji okładkowej, lecz niestety nic ponadto. 
Tyle tytuł, a co z fabułą i bohaterami? Fabuła jest prosta jak drut, odwołuje się do nostalgii za przygodą, eksploracją nieznanych planet i przestrzeni kosmicznej. Aby zachwycić czytelnika autor musi zaproponować coś nowego, jeżeli nie na polu pomysłu, to chociaż własnego stylu i konceptu, w ostateczności kreacji bohaterów. Niestety we wszystkich tych elementach "Światło cieni" leży i kwiczy, padając ofiarą kombinacji kiepskiego warsztatu autora i braku pomysłu na coś więcej niż kilkunastostronicowe opowiadanie. Te drętwe dywagacje, rozważania o życiu, o ludzkości, polityce, prawie i zbiorach porzeczek, na siłę wetknięte przez wszechwiedzącego narratora w głowę płaskiego i irytującego głównego bohatera. Te fatalnie rozpisane, sztuczne i wkurzające dialogi pomiędzy postaciami. Dębski mnoży niezrozumiałe zachowania bohaterów (ludzie wrzeszczą na siebie bez powodu, zachowują się jak stado tokujących głuszców, seks w sumie też jest bez powodu). Ten brak jakiejkolwiek głębszej refleksji kryjący się za filozofią autora, po prostu czuć, że autor nie dość że ma nieciekawy warsztat, to w dodatku ma też niewybijający się ponad przeciętność umysł. Jako czytelnik oczekuję, że przeczytana książka będzie rozrywką, ale także mnie w jakiś sposób rozwinie, autor zaproponuje mi coś nowego, coś od siebie, co mnie wzbogaci, co da mi chociaż taką malutką rzecz, jak satysfakcja z przeczytania dobrego czytadła. Gdyby Dębski skupił się tylko na tym, by napisać znośne czytadło, to zapewne wyszło by znośne czytadło, bo to powinien być szczyt jego ambicji jako pisarza. Tymczasem albo Dębskiego poniosła ambicja albo, co bardziej prawdopodobne, wydawca startujący z nową, hucznie nazwaną ("Horyzonty zdarzeń") i z założenia ambitną serią, zmusił go do stworzenia sztywnego, pretensjonalnego kloca, przerażającego swoją miałkością i rozdętego poza granice cierpliwości czytelnika. Tytułem przykładu przytoczę fragment z końcówki książki. Zbliżamy się do kulminacji powieści, napięcie powinno rosnąć, wyborne tajemnice i skomplikowane zagadki powinny być konsekwentnie rozwiązywane, bohater winien zbliżać do swojego powieściowego przeznaczenia, a tymczasem Autor raczy nas kolejnym, obszernym i całkowicie nic nie wnoszącym do wątku fabularnego, fragmentem "wewnętrznych" przemyśleń komandora Vaybara, jednego z najgorzej rozrysowanych bohaterów współczesnej literatury: "(...) na planetach obiegających Słońce i ich księżycach również wrzała praca, ale górników, robotników i inżynierów traktowano z równym brakiem szacunku jak niższe warstwy społeczne w Grecji. Bez nich i bez twardych kolonistów Federacja nie miałaby racji bytu, tymczasem najwyższą pozycję mieli właśnie próżniacy: politycy, rzesza urzędników państwowych i korporacyjnych, aktorzy, artyści (czyżby autoironia, panie Dębski?), wszelkiej maści kadra kierownicza (jako kadra kierownicza swojej jednoosobowej działalności gospodarczej powinienem to chyba wziąć do siebie, ale jakoś nie mogę się skupić). To oni mieli być kwiatem cywilizacji, pachnącym i skąpanym w ożywczych promieniach, podczas gdy pozostali stanowili zwykły, cuchnący nawóz". Po czym następuje obszerne rozwinięcie idei nawozu. W każdym razie, porażony głębią myśli komandora Vaybara, zmuszony jestem zmienić swoje postępowanie, gdyż niegodne moje życie pachnącego kwiatu cywilizacji, od tej pory będę nawozem!
A wiecie, co jest najlepsze? Wszystko powyżej w niniejszej recenzji napisałem zaledwie po przeczytaniu 2/3 powieści, tak niewiele potrzeba było Autorowi by rozgotować mój mózg. I teraz po skończeniu lektury niczego nie zmieniłem, tylko dorzucę, że nawet zagadka "cieni" poraża wtórnością oraz nielogicznością. Pomysł ten z założenia był zatem nieciekawy, a rozdęty do granic powieści, w połączeniu z nieuzasadnionymi rozwiązaniami fabularnymi, czyni "Światło cieni" wyjątkowo niestrawnym półproduktem. Niestety, panie Autorze, jako fan eksploracyjnej s-f srodze się zawiodłem. Proszę, niech Pan już więcej nie wchodzi do tej rzeki i nie psuje mojego ulubionego gatunku literackiego.
Całość dostaje ode mnie 1,5/10 (za klimatyczną okładkę).

poniedziałek, 3 listopada 2014

Skrót za siatkę cz.6 (Sorokin, Pielewin, Petecki, Averill)


1. Wladimir Sorokin - "Lód" (ocena 2/10), "Bro" (ocena 1/10) "23000" (ocena 1/10) 

Przeczytałem trylogię "Światło i lód" Sorokina i przyznam szczerze, że szkoda mi energii na płodzenie osobnych recenzji dla każdej powieści. "Lód", "Bro" i "23000" zostaną przeze mnie podsumowane krótko i dobitnie - ordynarne wodolejstwo. Zmarnowałem czas, moje astrocyty uległy nieodwołalnemu zidioceniu, a szacunek dla literatury rosyjskiej puka w dno Rowu Mariańskiego od spodu. Sorokin zrobił sobie z czytelników jaja i jeszcze zgarnął za to niezły hajs. 
W zasadzie jedyne, co się broni w trylogii Sorokina, to stylizacja języka. Rosyjski pisarz ma niepodważalną łatwość w pisaniu różnymi stylami, kolokwializmami, dialektami, czy to w pierwszej, czy trzeciej osobie, do tego jest niezłym opowiadaczem. Tylko co z tego, skoro fabularnie historia bractwa światłości leży i kwiczy jak prosię zabijane lodowym młotem.
Ostrzegam wszystkich przed tymi trzema powieściami, sięgnijcie raczej po "Lód" Dukaja, rzecz cięższego kalibru pod kilkoma względami, ale przynajmniej wszystko trzyma się tam kupy i czytelnik ma poczucie obcowania ze świetną literaturą. Trylogia Sorokina zaś to niemożebnie rozwleczona do trzech powieści kupa zbędnych nonsensów, gdzie potencjału wystarczyłoby co najwyżej na pięćdziesięciostronicowe opowiadanie jakiegoś anonimowego debiutanta. Podobno Sorokin to niezły pisarz, ale na razie niaemam na to namacalnych dowodów. 

2. Wiktor Pielewin "Napój ananasowy dla pięknej damy" (ocena 5/10)
Pomimo tego że nie mam zbyt dobrego zdania na temat literatury wschodnioeuropejskiej, to i tak wzięło mnie coś ostatnio  i po Sorokinie sięgnąłem po Pielewina. Z Pielewinem miałem już wcześniej do czynienia za sprawą totalnie pokręconej powieści o tytule "T". Nic wtedy nie zrozumiałem z historii hrabiego T., ale byłem pod wrażeniem wyśmienitej erudycji, ciężarówki świetnych pomysłów fabularnych i ciętego, bogatego języka literackiego. Ostatecznie "T" dostała ode mnie ocenę bardzo dobrą.
Z podobnym nastawieniem przystąpiłem do "Napoju...". Miało być zero głębi, ale mnóstwo zabawy i celnej refleksji nad otaczającym nas światem. I taki produkt otrzymałem. Szkoda, że nic ponadto. Kilka absurdalnych historyjek, opowiedzianych z pozorną powagą, stanowi bardziej prozatorski żart, aniżeli pełnokrwistą powieść ze wspólną myślą przewodnią. Poszczególnych opowieści nie łączy wspólny mianownik, no chyba że za takowy uznać twórczą interpretację sytuacji geopolitycznej Rosji i świata. Jeżeli miałbym wybierać, to najlepszy jest dialog Borysa ze swoimi oprawcami w noweli o sekcie thugów.

3. Bohdan Petecki "Operacja wieczność" (ocena 6/10)
Kilka miesięcy temu wydawnictwo Solaris zaczęło wydawać cykl Archiwum Polskiej Fantastyki. W ramach tej serii pojawiły się nazwiska Peteckiego. Borunia, Żwikiewicza, Białczyńskiego, czy Zajdela. Nie da się ukryć, że było dla mnie sporym zaskoczeniem istnienie innych niż Lem rodzimych twórców s-f epoki PRL. W związku z tym zainteresowałem się tematem i w antykwariatach wyszukałem kilka pozycji m.in. Peteckiego, oczywiście po okazyjnych cenach.
"Operacja wieczność" jest właśnie jedną z tych antykwarycznych pozycji, a przy tym pierwszą moją literacką przygodą z twórczością Bohdana Peteckiego. No i mam mieszane uczucia. Niewątpliwie największą zaletę tekstu jest, że praktycznie w ogóle się nie zestarzał. Wizja przyszłości jest nadal aktualna i wciągająca (pantomaty!), a drobny anachronizm w postaci nazywania klonowania "kopiowaniem" można wybaczyć, jeżeli weźmie się pod uwagę, że ideą przewodnią powieści Peteckiego jest nieśmiertelność, a samo kopiowanie ma być środkiem do osiągnięcia tego celu. Zresztą jednym z dwóch głównych wątków "Operacji wieczność" są rozważania autora nad koncepcją tego, co zostaje z osobowości człowieka po takim "skopiowaniu" (główny bohater swoim postępowaniem doprowadza do sytuacji, gdzie współistnieje on-oryginał i on-kopia, a następnie obserwujemy interakcje zachodzące między bohaterem w dwóch wersjach). Oprócz tego mamy tutaj porządny dreszczowiec (akcja wewnątrz pantomatu), dramat osobisty, czy też konflikt nowe-stare w oparciu o świat przed i po operacji wieczność. Tak więc na 130 stronach bardzo dużo się dzieje, Petecki porusza ciekawie wiele fundamentalnych wątków, które do dzisiaj pozostają świeże.
Niestety "Operacja wieczność" jest pozycją ciężką w odbiorze. Banalny tytuł zwodzi, bo powieść wymaga stałej koncentracji, żeby się nie zgubić w przekazie autora. Język Peteckiego, dialogi, wszystko podawane jest w didaskaliach, czytelnik stale musi się domyślać sensu tego, co czyta. Wątki się przeplatają, Petecki nie ułatwia sprawy gmatwając swoim stylem przekaz. Nie da się ukryć, że zaważyło to na ogólnej ocenie z mojej strony, chociaż czytając "Operację wieczność" w tramwajach i autobusach nie miałem zbyt dobrych warunków do koncentracji. Być może gdybym czytał książkę w zaciszu domowego kominka, to miałbym łatwiej, a i ocenę wystawiłbym wyższą.
W każdym bądź razie "Operacja wieczność" to porządna, klasyczna s-f, która zachęciła mnie do przeczytania kolejnych powieści Peteckiego, na półce już czekają "Strefy zerowe" oraz "Tylko cisza".

4. Alan Averill "Piękny kraj" (ocena 3/10)
Koszmar wykonania. Chaos koncepcyjny. Bohaterowie - kukły emocjonalne. Głębia przydrożnej kałuży. Główny bohater to japońsko-irlandzki mieszaniec mikrus, połączenie McGyvera i Bear Gryllsa z jednej strony oraz nerdowskiego prawiczka, co to nie potrafi dotknąć leżącej mu na kolanach dziewczyny bez zmoczenia się. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn postanawia się zabić, chyba chcąc w ten sposób położyć kres swojej seksualnej niewydolności. Główna bohaterka to córka irańskiego emigranta, która postanawia uciec przed osobistym bólem i cierpieniem ... na wojnę do Afganistanu. Dobra decyzja, sam bym tak zrobił. Razem tworzą najbardziej niedorzeczną parę w historii literatury, to już nawet Romeo i Julia byli bardziej dobrani.
A co z fabułą? Jest znośna, bo stanowi kalkę sprawdzonych pomysłów fantastycznych i zwyczajnie nie było tutaj niczego, co dałoby się spieprzyć.
Averill ma jednak talent do pisania, potrafi wciągnąć, jego styl jest płynny i atrakcyjny, a najlepiej wychodzą mu elementy horroru (np. przejmujący grozą atak wrażego ptaka przez komin w opuszczonej chałupie). Dostałby ode mnie większą notę, gdyby tylko nie bawił się w głębię psychologiczną, drętwe dialogi oraz wielką, prawiczą miłość pomiędzy bohaterami.

niedziela, 2 listopada 2014

Nowofundlandzka epopeja

Jako czytelnik ewoluuję od ponad dwudziestu lat. Przeczytałem w swoim życiu kilka tysięcy książek, jestem do tego stopnia "obyty" z literaturą, że sam nawet ostatnio poczułem się na siłach, aby spróbować swoich twórczych sił, czego efektem jest zamieszczone na moim blogu opowiadanie "Naoczny świadek". Nowela ta powstała w ciągu piętnastu intensywnych godzin, w pewną niedzielę pod koniec września, przy czym proces twórczy miałem ograniczony wymaganiami konkursu, do którego opowiadanie zgłosiłem - maksymalnie piętnaście tysięcy znaków w wordzie, tematyka związana z Poznaniem. Do pisania opowiadania przystąpiłem z marszu, mając jedynie mgliście zarysowany pomysł fabularny, tymczasem im bardziej się angażowałem, tym więcej koncepcji chciałem wrzucić do treści, tak że wyszłaby z tego pewnie porządna nowela, a może nawet powieść, gdyby nie wspomniane ograniczenia.
W każdym razie po stworzeniu "Naocznego świadka" byłem rozczarowany, wymogi formalne konkursu ograniczyły mnie twórczo, mam takie poczucie, że "Naoczny świadek" nie jest tym, co chciałbym stworzyć. A chciałbym napisać ni mniej ni więcej, coś, co sam najbardziej lubię w literaturze - ciekawą, w miarę możliwości oryginalną, ale przede wszystkim koncepcyjną i spójną logicznie fabułę, z pełnokrwistymi bohaterami, z którymi czytelnik może, a nawet powinien się identyfikować, bo bez tego literatura nie wchłania czytelnika, bohaterami podążającymi z punktu A (początek historii) do punktu Z (kulminacja, rozwiązanie fabuły i losu bohaterów) poprzez całą gamę alfabetu wydarzeń spinających punkty A-Z, a przy tym chciałbym przekazać czytelnikowi chociaż odrobinę pewnej wartości, niekoniecznie morału, ale czegoś na wzór przemyślenia, nostalgii, tego osobliwego uczucia, które sprawia, że dzieło literackie zapada mi w pamięć. W zasadzie każda moja recenzja zasada się na tym schemacie, pisałem o tym nie raz. 
Nie ma dla mnie znaczenia gatunek literacki, z którym mam do czynienia. Szczególnym sentymentem darzę co prawda fantastykę naukową, gdyż właśnie na tym polu autor ma największe pole do popisu (możliwość połączenia wizji naukowej z fabułą dotyczącą kierunku rozwoju ludzkości, w tym bohaterów powieści np. "Perfekcyjna niedoskonałość" Dukaja), niemniej także literatura realistyczna ma dużo do zaoferowania (vide genialna "Iskra życia" Remarque'a), zwyczajnie oczekuję dobrej literatury. 
W dwudziestym wieku narodził się nurt w kulturze łączący elementy fantastyczne z dostrzegalną rzeczywistością, który zwany jest realizmem magicznym. Kombinacja elementów fantastycznych i realistycznych, przy czym przeważnie metafizyka, nierealność są kwiatkiem do kożucha, mają służyć fabule, subtelnie wnikają w opisywaną rzeczywistość, wtapiają się w nią, asymilują tak aby na pierwszy rzut oka nie wyróżniać się z tłumu. Jest to koncepcja na tyle pojemna, że tak naprawdę od talentu autora zależy, czy jego dzieło będzie udanie komponowało się z założeniami realizmu magicznego. Dla mnie takim sztandarowym klopsem w tym gatunku jest przereklamowany gniot Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata". Na drugim biegunie z kolei znajduje się geniusz realizmu magicznego, czyli "Szatańskie wersety" Rushdiego (odsyłam do swojej recenzji "Sunt lacrimae rerum"). Teraz do arcydzieł tego gatunku literackiego dołącza Michael Crummey ze swoim "Dostatkiem".
Nowa Fundlandia na przestrzeni ponad stu lat, rzeczywistość XIX i XX wieku, dwie osady rybackie zimą odcięte od świata, dwie rodziny skłócone, których losy się przeplatają, katolicyzm i protestantyzm, potem pogodzony przez metodystów, magia wyspy, moc prastarego drzewa i tajemniczy, śmierdzący przybysz z brzucha wieloryba. Crummey kreśli fascynującą, przebogatą wizję surowej rzeczywistości, w której objawiają się rzeczy niewytłumaczalne, gdzie szerzący się materializm i postęp naukowy ustępują pola mistycznym zjawiskom wskrzeszeń i cudów. Jak autor sam podkreśla w końcowych podziękowaniach, na dzieje rodów Devine i Sellersów składają się mity, podania, wierzenia, opowieści przekazywane nowofundlandzkimi pokoleniami z ust do ust. "Dostatek" to powieść o położonym na końcu świata niewielkim skrawku lądu, targanym nieustającymi konfliktami między zabobonem a religijną doktryną, ciemnotą a postępem, starotestamentowymi obsesjami a nadzieją i łagodnością. Wysmakowanym stylem Crummey tworzy dzieje prozaicznych pragnień ludzkich, namiętności, bólu i miłości życia. 
Wedle schematu mojej ulubionej prozy bohaterem podążającym z punktu A do punktu Z jest w "Dostatku" społeczność dwóch wiosek, rodziny Devine i Sellers. Nie ma tutaj jednego klasycznego bohatera, chociaż klamrą spinającą wieki są bezimienna i tajemnicza Wdowa po Devinie oraz jej wnuczka Mary Tryphena, obie długowieczne i naznaczone pierwotnymi zabobonami. To w tych dwóch kobietach odbija się jak w soczewce obraz Nowej Fundlandii jako miejsca mistycznego, miejsca tajemnic głębszych niż religia chrześcijańska, gdzie Bóg występuje w postaci życiodajnego Drzewa Kerrivanów, a współczesna medycyna jest bezradna, tam gdzie można posłać Mary Tryphenę. 
"Dostatek" nie byłby jednak równie dobry, gdyby Crummley nie umieścił na łamach powieści postaci Judy Devine'a, Wielkiego Białego, Bratanka Boga, niemoty i śmierdziela z trzewi wieloryba, quasi-albinosa, o którym wiemy tyle, że jest i śmierdzi. Jedna z najoryginalniejszych postaci w historii literatury, obłąkany znawca biblijnych psalmów i przysłów, jego motywy i pobudki są zupełnie nieznane, oprócz tego że trwa przy rodzinie Devine z sobie wiadomych przyczyn. Jest też duch mordercy i wiele innych dziwów zaludniających nowofundlandzką rzeczywistość "Dostatku" równie naturalnie jak zwykli ludzie. Doktor Newman nawet kolekcjonuje ten festiwal dziwów na fotografiach i wysyła je do swoich kolegów ze Stanów. 
"Dostatek" to wspaniała epopeja o zwykłym skrawku niegościnnej ziemi owiana nostalgią i mistyką regionalnych wierzeń i bajań. To utrzymana w duchu wspomnień opowieść o kraju, gdzie życie jest proste, a dostatek utożsamiany jest z dobrą pogodą i udanymi połowami dorszy. Gdzie twardzi ludzie idą do lekarza, kiedy są już kalekami, bo wcześniej nie zważali na ból i problemy zdrowotne, zwyczajnie je ignorując. Gdzie za całą literaturę służy Biblia wyłowiona z brzucha ryby, w której historia Izaaka i Abrahama kończy się uniesionym przez ojca nad synem nożem, a resztę trzeba sobie twórczo dopowiedzieć. To historia o krainie zawieszonej pomiędzy jawą, a snem, gdzie czas się zatrzymał, a ludzie trwają w dawno utrwalonej rzeźbie wyspiarskiego społeczeństwa. Kraj odcięty od świata, tworzący swój własny obraz na swoje własne podobieństwo. Polecam wszystkim te chwile zapomnienia z krainą dostatku, jaką jawi się Nowa Fundlandia Michaela Crummleya. Doktor Newman zapytany, odpowiedział, że nie żałuję ani jednej chwili spędzonej na wyspie. Ja też nie żałuję, że miałem niekłamaną przyjemności obcowania z Nową Fundlandią. Polecam "Dostatek" wszystkim ceniącym wysublimowaną, wysmakowaną prozę z wyższej półki. 
Na marginesie dwa słowa o wydawnictwie Wiatr od morza, które jest chyba najciekawszym tego typu projektem ostatnich lat. Jego omnipotentnym twórcą jest tłumacz Michał Alenowicz, który chce wyszukiwać dla polskiego czytelnika rarytasy światowej literatury przeoczone przez inne wydawnictwa. Już sama nazwa wydawnictwa wskazuje na niebanalność jego twórcy. Jak dalej pisze na swojej stronie internetowej Wiatr od morza to "zapach kanadyjskich lasów, gwar angielskich portów, piaski Afryki, ostra woń chłodnego, arktycznego powietrza, smak soli w ustach, okrzyki rybaków zarzucających sieci u zapomnianych wybrzeży". Oby wydawnictwo przetrwało na naszym trudnym rynku i dalej dostarczało takie rarytasy jak "Dostatek" Crummeya.