sobota, 23 sierpnia 2014

Ściana śmierci ("Biały pająk" Heinrich Harrer)

Uwielbiam góry, kocham je miłością irracjonalną. Góry weryfikują wartość człowieka, skały, ekspozycje, obiektywne trudności pozwalają się sprawdzić, stanowią soczewkę własnych wyobrażeń o sobie samym. Kto nigdy nie podjął wyzwania jakim jest pokonanie szlaku o określonej trudności, długości i eskpozycyjności mając za ochronę jedynie własne ręce, nogi i kondycję (nie przymierzając klasyczne Rysy po polskiej stronie Tatr, gdzie najpierw jest długi i żmudny asfalt do Morskiego Oka, a potem nagle ostro w górę, pojawiają się skały, łańcuchy i momentami dosyć spore ekspozycje), ten nigdy nie pozna samego siebie. I za to je właśnie kocham. Myśląc góry mam oczywiście na myśli coś o skali Tatr, żółty szlak na Babią Górę, czy kilka miejsc w Karkonoszach, reszta to sympatyczne i niezmiernie ciekawe (pa)góry, które nie stanowią jednak wyzwania dla zmysłów i wyobraźni.
Zaczęło się od szczeniackiej fascynacji panoramą gór i zupełnie odmienną od nizin perspektywą, z czasem jednak dostrzegałem, że jadąc w góry sprawdzam siebie, swój charakter, odporność na wyzwania ekspozycji w połączeniu ze zmęczeniem, znużeniem, wysiłkiem fizycznym i pogodą. Popełniałem w górach karygodne błędy, jak w 2001 roku w Tatrach, kiedy zabrałem w góry swoją przyszłą żonę, a która omal się dla mnie nie zakończyła dramatem zatrucia pokarmowego i odwodnienia w 30 stopniowym upale na powrocie z przełęczy Karb do Kuźnic, po wypiciu wody z potoku nalanej dzień wcześniej w dolnych partiach szlaku do Doliny Pięciu Stawów. Duma i wstyd nie pozwoliły mi wtedy na wezwanie pomocy dzielnych Toprowców, którzy i tak mieli mnóstwo roboty tego dnia z bezmyślnymi turystami, helikopter latał non stop nad Orlą Perć i z powrotem. Albo gdy prawie odpadłem ze zmęczenia ze szlaku na Czerwoną Ławkę. Z czasem jednak moja miłość do gór dojrzewała, dzisiaj patrząc na góry czuję przede wszystkim respekt. Biorąc pod uwagę, jakie miewałem problemy na zwykłych szlakach tatrzańskich, czy dolomickich latem, tym bardziej czuję szacunek i respekt dla takich ekstremalnych wyzwań jak północna ściana Eigeru. Wiem, że z moim nikłym doświadczeniem i szwankującymi kolanami, nie mam szans nawet na amatorską wspinaczkę, a co dopiero na północną ścianę Eigeru. Oczy chcą, serce mi się wyrywa do tej ściany, ale mam świadomość, że pozostaje mi zwykła turystyka górska, od biedy jakaś lekka wspinaczka. Będę jednak walczył, by spełniać te swoje marzenia, przez 2 lata nie byłem w górach, ale w przyszłym roku biorę znajomych i nasze dziewczyny i jedziemy w porządne góry, najlepiej Tatry Słowackie. A potem się zobaczy, jak pieniądze będą, to i czas i chęci się znajdą :)
Znając swoje przeżycia w zwykłej turystyce górskiej i kilku dolomickich ferratach, tym bardziej jestem pełen szacunku dla zdobywców z dawnych lat, którzy nie mając forsy, często będąc niedostatecznie wyekwipowanymi, ale mając rozsądek, wyobraźnię i respekt, porywali się z motyką na północną ścianę Eigeru (Nordwand), znaną także jako ścianą śmierci (Mordwand). Z wypiekami na twarzy czytałem o losach pierwszych ofiar Maxa Sedlmayera i Karla Mehringera (zamarzli w ścianie w środku lata w 1935 roku), tragedii Tony'ego Kurza i trójki kolegów w 1936 roku (o tym chyba najsłynniejszym i niezwykle obrazowym dramacie opowiada m.in. całkiem niezły niemiecki film z 2008 roku), głupocie Claudio Cortiego w 1957 roku, która doprowadziła do śmierci trzech osób, brawurze i ekstremalnej dzielności Anderla Heckmaira, zapewniającej ekipie Harrera pierwsze przejście północnej ściany Eigeru, czy też wybitnej wspinaczce Hermanna Buhla w wyjątkowo ciężkich warunkach w 1952 roku.
O tych bohaterach opowiada w swojej książce "Biały pająk" jeden z czwórki pierwszych zdobywców północnej ściany Eigeru Heinrich Harrer. O Harrerze nie ma co się specjalnie rozpisywać, postać znana ze zdobycia ściany śmierci, przyjaźni z Dalajlamą, wielu wypraw górskich na całym świecie, ale także kontrowersyjna z powodu swojej nazistowskiej przeszłości. Poza tym jak na człowieka, który nie imał się różnych niebezpiecznych zajęć, to swoje przeżył. W ogóle dalsze dzieje pierwszych zdobywców ściany są dosyć osobliwe, bo dwójka z nich przeżyła kilka razy swoje pokolenie, a dwójka nie dożyła wnuków:
Anderl Heckmair - lat 98
Ludwig Vorg - lat 30 (zginął na wojnie)
Fritz Kasparek - lat 44 (zginął na Salcantay w Peru)
Heinrich Harrer - lat 94
No dobra, tak gadam i gadam o wszystkim i o niczym, ale o co w ogóle chodzi z tą północną ścianą Eigeru? Na czym polega jej wyjątkowość, że wszyscy świadomi siebie wspinacze świata za ostateczny test swojej sprawności czynią ten fragment wysokiego na 3970 m n.p.m. szczytu? Decydująca jest oczywiście skala trudności w jej pokonaniu, 1800 metrów niemalże pionowej skały, z niekorzystnym, dachówkowatym uwarstwieniem, ostrzałem kamiennym, kapryśną pogodą itd. Tak, czy siak może lepiej za mnie przemówią obrazki:

widok współczesny na Nordwand, doskonale widoczne Biały pająk, Rampa, pola lodowe i trawers Hinterstoissera
słynny Trawers Hinterstoissera (jak widać na zdjęciu współcześnie ubezpieczony)
"Biały pająk" - pole lodowe, w latach Harrera kluczowe do zdobycia północnej ściany Eigeru
Biały pająk współcześnie 
Trawers bogów prowadzący z Rampy do Białego pająka
Niejaki Ross Hewitt zamieścił na swoim blogu relację z przejścia w 2012 roku północnej ściany Eigeru tzw. drogą klasyczną (czyli inaczej drogą Heckmaira z 1938 roku). Poniżej pozwoliłem sobie na zapożyczenie kilku zdjęć, by pokazać charakterystyczne punkty ściany współcześnie):
droga klasyczna
Czerwona ściana (to i kolejne zdjęcia z bloga Rossa Hewitta)
Pierwsze pole lodowe
Lodowy szlauch
Żelazko
Biwak śmierci (nazwa miejsca, w którym zamarzli Sedlmayer i Mehringer w 1935 roku)
Rampa 
Trawers bogów
Rysy Wyjściowe
Harrer w swojej książce pisze o innych, o sobie praktycznie w ogóle, jakby skromność mu na to nie pozwalała, woli bardziej wychwalać swoich kolegów, w szczególności Heckmaira, który jak szaleniec torował im drogę przez dziewicze tereny szczytowej północnej ściany Eigeru. Być może jednak Harrer wstydził się siebie z tamtego okresu, tego że pokonując ścianę robił to ku chwale NSDAP i SS (na szczyt wtargał flagę Rzeszy, o czym w "Białym pająku" w ogóle nie wspomina). Pod tym względem "Biały pająk" jest pozycją beznadziejną, bo jak to, książka napisana przez jednego z pierwszych zdobywców ściany, a wo ogóle nie zawiera opisu przeżyć wewnętrznych? Efekt końcowy jest taki, że Harrera jakby w ścianie nigdy nie było, "Biały pająk" to opis przejść i bohaterów ściany, ale bez pierwszoosobowego narratora. W ten sposób czytelnicy stracili niepowtarzalną okazją, by z relacji naocznej przekonać się, co czuje człowiek w ścianie, tego niestety Harrer nas dożywotnio pozbawił. Tego w sumie oczekiwałem od tej książki przed jej przeczytaniem. 
Pod każdym innym względem "Biały pająk" to książka wyśmienita, obrazowym językiem autor przedstawia historię przejść i dzieje tragedii na przestrzeni lat 1935-1964, ze szczególnym naciskiem na lata 1935, 1936, 1938 (ale bez opisu przeżyć wewnętrznych Harrera, tylko dużo pochwał pod adresem Heckmaira), 1950, 1952 i 1957. 
Pomimo tego że pierwsze przejście austriacko-niemieckie z 1938 roku zostało wykorzystane w machinie propagandowej III Rzeszy, to nic odbierze czwórce bohaterów miejsca w historii:
Od lewej: Harrer, Kasparek, Heckmair, Vorg (1938 - po pierwszym przejściu północnej ściany Eigeru)
Tony Kurz wisi na linie
Północna ściana Eigeru nie jest dzisiaj już taka groźna jak kiedyś, jednak postęp techniczny spowodował, że ciężko sobie wyobrazić zamarznięcie w ścianie (jak w 1935 roku, zamarzniętego Mehringera znaleziono dopiero po 27 latach, we wrześniu 1962 roku), czy trudności w zlokalizowaniu zaginionych (jak w 1957 roku). Dzisiaj bije się raczej rekordy w przejściu ściany (rywalizacja Arnolda i Uli Stecka, rekord Arnolda osiągnięty nie do końca uczciwie wynosi 2h28m, co daje 12 metrów na minutę, Stecka rekord 2h47m, ale w czystych warunkach). Ściana służy także do base jumpingu i narciarstwa ekstremalnego, ludzie zabijają w ten sposób i tę legendę wspinaczki. Może kolejne wyzwania czekają wspinaczy dopiero na Marsie, w końcu tamtejsze wulkany osiągają po 20 km wysokości? Kto wie ;) 

środa, 13 sierpnia 2014

Letnie lenistwo - skrót za siatkę cz.4

Tytuł niniejszego wpisu pozornie jest bezsensu. To znaczy de facto jest bezsensu i nie ma nic wspólnego z moim życiem (ciężka orka nad rozpoczętą działalnością gospodarczą), czy też z treścią niżej zrecenzowanych książek, ale bystry czytelnik dostrzeże pewne powiązanie ;) Reszta to już przyjęta konwencja skrótu za siatkę, czyli dwóch, trzech treściwych zdań służących jako recenzja danej pozycji.

Neil Gaiman "Ocean na końcu drogi" (ocena 4/10)
Nic nadzwyczajnego od pana Gaimana. Przemielenie motywów znanych już z "Koraliny", czy "Księgi cmentarnej". Ani to świeże, ani specjalnie wciągające, ot rozbudowana nieco nowela o dorosłym człowieku, który wspomina wydarzenia z dzieciństwa. Siódma woda po kisielu rzekłbym, takich motywów w literaturze jest multum, ot takie porządne "Chłopięce lata" McCammona.





Lemony Snicket "Nieautoryzowana autobiografia" (ocena 6/10)
Nie ulega wątpliwości, że nieautoryzowana autobiografia Lemony Snicketa to pozycja dla osób, które miały wcześniej styczność z twórczością pisarza kryjącego się pod tym pseudonimem. Decyduje o tym nie tylko specyficzny, kpiarsko-parodystyczny styl pisania, ale przede wszystkim bezpośrednie nawiązanie do Serii Niefortunnych Zdarzeń. 
Sam przeczytałem jedynie Przykry Początek, i to dosyć spory kawał czasu temu. Napisałem wtedy m.in. że "traktowanie tej książki serio grozi frustracją i lekkim oburzeniem, że coś takiego jest serwowane dzieciom. Paradoksalnie bowiem jednak to dorośli są bardziej narażeni na emocje związane z czytaniem o śmierci, małżeństwie z nieletnią, nawet lekkich sugestiach pedofilskich(...)" Zatem żeby oszczędzić sobie tych przykrych doświadczeń, nie sięgnąłem potem po żadną z kolejnych opowieści o rodzeństwie Baudealaire. I trochę żałuję, bo zapewne uciekło mi sporo smaczków podczas lektury Nieautoryzowanej autobiografii, związanych z nawiązaniami do Serii Niefortunnych Zdarzeń. Ale i tak jestem usatysfakcjonowany, od początku do końca Lemony Snicket nie pozostawia złudzeń, że robi sobie jaja ze wszystkiego w najlepszym stylu Monty Pythonów. Jego quasi-autobiografia (która oczywiście autobiografią jest tylko z nazwy) to świetna zabawa i wytchnienie od powagi otaczającego nas świata.

Samuel R. Delany "Babel-17" (ocena 6/10)
Bardzo dobre, koncepcyjne s-f. Pomysł wyborny, realizacja pomysłu świetna, tylko mocno szwankuje fabuła i bohaterowie. Główna bohaterka Rydra Wong posiada tyle nadludzkich cech w wieku dwudziestu paru lat (znajomość iluś tam języków i dialektów, umiejętność dowodzenia statkami kosmicznymi, pisarka, telepatka itd.), że jest całkowicie odrealniona, ciężko ją sobie wyobrazić, a co dopiero się z nią utożsamiać. Reszta bohaterów tak samo jest dosyć sztuczna, chociaż design świata przedstawionego, którego elementem są również postaci powieści, jest spójny. Fabuła trzeszczy w szwach wołając o pomoc w kilku istotnych momentach. Ostatecznie Delany'emu udaje się wyjść obronną ręką i stworzył poprawną historię, tyle że Dukaj z tym samym konceptem poradziłby sobie lepiej. 

David Hewson "Dochodzenie" (ocena 4/10)
Przejmująca i chwytająca za serce opowieść o tragedii rodziny Larsenów, przedstawiona w formie tasiemcowego serialu telewizyjnego, została przeniesiona na łamy 800-stronicowej powieści. Historia toczy się z subtelnością Big Brothera lub programów Jerry'ego Springera. Czytałem z wypiekami na twarzy, ale miałem cały czas poczucie, że manipuluje się moimi emocjami jak w jakimś Fakcie, czy inszych Rozmowach w toku. Logika trzeszczy w szwach położona na karbie efekciarstwa i tanich chwytów, utrzymujących zainteresowanie widzów na kolejne odcinki. Osławiona Sarah Lund i inne tuzy kopenhaskiej policji działają jakby wspierali dzielnie scenarzystów w utrzymywaniu odpowiedniego poziomu paska oglądalności kolejnych odcinków serialu, a to zdradzą osobom postronnym tajemnice śledztwa, a to uganiają się co chwila za kolejnym podejrzanym, jakby chodziło tylko o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać. W pewnym momencie zostało 300 stron do końca, w tym czasie policja podejrzewała i aresztowała już połowę męskiej kompanii z powieści, a sensu nadal ani widu ani słychu. Ostatecznie trup ściele się gęsto, a często, prawda nie wychodzi oficjalnie na jaw, chociaż końcówka wyjaśnia zagadkę tragicznej śmierci Nanny Birk Larsen. Tylko po co ta cała 800-stronicowa gonitwa za króliczkiem, ten brak logiki i motywu (po co morderca topił żywcem Nannę w jeziorze?) skoro całość można było zamknąć w ładnym, ascetycznie 200-stronicowym kryminale w stylu pary Wahloo, Sjowall?
No ale to w końcu literacka adaptacja serialu telewizyjnego, czuć to na każdej stronie "Dochodzenia", to, co ciemny lud kupił w formie obrazkowej już nie do końca dało się sprzedać w formie spisanej. W każdym razie ja nie kupiłem. I tylko faktycznie szkoda w tym wszystkim biednej Nanny Birk Larsen, jednej z najsympatyczniejszych bohaterek młodego pokolenia we współczesnej popkulturze, że ją taki kiepski los spotkał ze strony cynicznych scenarzystów.

Ludzkość - ohydna banda!

W ostatnim czasie przeczytałem kilka książek, których motyw przewodni można określić jako ogólna kondycja ludzkości. Karen Walker w "Wieku cudów" skupiła się na losach cywilizacji w obliczu geologicznej zagłady, Stephen Donaldson w swoim skokowym cyklu powołał do życia zbiorowisko antypatycznych gwałcicieli, zbirów i innych szemranych gwiazd o niskich pobudkach, zaś William Tenn stworzył klasyczną antropocentryczną s-f. Jak to w praktyce wyszło, o tym poniżej.


Karen Thompson Walker "Wiek cudów" (ocena 6/10)
Smęty sentymenty podlane apokaliptycznym sosem. Radość zaklęta w chwilach, dojmujące poczucie przemijania, samotność i brak perspektyw. Walker kreśli wizję ludzkości upadającej, ale skupia się bardziej na skali mikro, na koniec świata oczyma wchodzącej w okres dojrzewania, zamkniętej w sobie nastolatki, której świat stopniowo się rozpada. 
Powieść jest dobra, ma fajny apokaliptyczny nastrój przemijania, jest to w sumie pierwsza książka, która zbliża się do fenomenalnego klimatu "Ostatniego brzegu" Shute'a, najdoskonalszej powieści o końcu ludzkiego świata. To tam najjaskrawiej zostało przedstawione, że jeżeli swoim bezmyślnym postępowaniem ludzkość doprowadzi się do zagłady, to samego świata to zwyczajnie nie obejdzie. Oczywiście powieść Walker to jedynie cienka emanacja Shute'a, ale zawsze coś. 
Niestety "Wiek cudów" ma swoje słabości. Nachalność symboliki tytułu (analogia dojrzewania Julii i zmian zachodzących na świecie), płytkość charakterologiczna postaci, pomimo tego że autorka wydaje się skupiać przede wszystkim na relacjach pomiędzy bohaterami, w wielu miejscach świat przedstawiony jest jeno naszkicowany, to wszystko sprawia, że powieść wydaje się miałka, brak tutaj relewantności, jakiejś głębszej myśli poza prostacką konstatacją, że sami sobie zgotowaliśmy ten los (rozważania klimatyczne na poziomie doniesień medialnych). 
Na pewno warto przeczytać "Wiek cudów", poza niektórymi problemami typowymi dla nastolatek (zakup pierwszego stanika), powieść jest znośna dla dorosłego czytelnika, niemniej nie ma co oczekiwać olśnienia, ot zwykła historia dojrzewającej nastolatki z katastrofą globalną w tle.

William Tenn "O ludziach i potworach" (ocena 6/10)
Tytuł powieści Williama Tenna wydaje się dosyć sucharski, ale na szczęście to tylko pozory. "O ludziach i potworach" to wciągająca od początku do końca interesująca wizja ludzkości jako gatunku pasożytniczego. Pojawia się tutaj sugestywny obraz analogii człowiek-szczur, potwór-człowiek, Tenn wali po oczach tym porównaniem z subtelnością czołgu. 
Oto inwazja obcych (potworów) na Ziemię zniszczyła wiele stuleci temu prosperującą cywilizację ludzką, sprowadzając gatunek do roli insektów żyjących w ścianach domostw potworów. Potwory to oczywiście gigantyczne monstra, których opis kojarzył mi się niezmiennie z wyglądem ogromnego stwora z końcówki filmu "The mist" z 2007 roku. Ludzkość żyje w odseparowanych od siebie szczepach, aż do chwili, gdy konieczne staje się podjęcie działań zmierzających do przetrwania ludzkości, które zamyka się w następującym przesłaniu:
"Człowiek posiada szereg cech charakterystycznych dla szczura i karalucha. Może jeść prawie wszystko. Może skutecznie zaadoptować się do różnych warunków życia. Może przetrwać jako jednostka, ale najlepiej czuje się w stadzie. Jeśli jest to możliwe, woli żyć z tego, co wytworzą inne istoty. Konkluzje są proste - został stworzony jako wyższego rzędu pasożyt. I tylko przez brak w jego wczesnym środowisku naturalnym odpowiednio potężnego żywiciela, zmuszony był żyć niezgodnie z naturą, polegając na własnych umiejętnościach".

Stephen Donaldson "Skok w wizję. Zakazana wiedza" (ocena 2/10)
"Skok w wizję" to ciąg dalszy "kosmicznej wenezueli". Główna bohaterka i reszta to jakieś tragikomiczne kukły, totalnie odrealnione charakterologiczne, co jest o tyle paradoksalne, że Donaldson konstruuje fabułę jako quasi-psychologiczne rozgrywki pomiędzy bohaterami, space opera ma stanowić jedynie tło. Postać Daviesa to w ogóle jakieś gigantyczne kuriozum. To jest człowiek, czy nie człowiek, sposób i forma jego narodzin są niesamowicie kontrowersyjne pod względem etycznym, ale Donaldsona to nie interesuje, wrzuca od razu Daviesa do worka swoich papierowych bohaterów, jednocześnie kreśląc koślawe opisy wewnętrznych przeżyć. 
Generalnie styl i forma autora są żenujące, ciężko oprzeć na czymkolwiek swoje zainteresowanie tym cyklem, bohaterowie są antypatyczni do granic możliwości, niby czytelnik kibicuje Mornie w jej walce z oprawcami, ale tak naprawdę odrealnienie tej postaci nie sprzyja identyfikacji z nią. 
Ja nie wiem, jak można konstruować psychologiczną space operę i tak nieumiejętnie skonstruować wszystkich swoich bohaterów? Pal licho papierowe charaktery, czy nieczytelne motywacje, ale tutaj w ogóle nie ma rozwoju postaci w miarę rozwoju fabuły, co jest przecież esencją każdej porządnej fabuły literackiej. 
Gdyby jeszcze osnowa fabularna wymiatała, tymczasem mamy tutaj standardowe hocki-klocki, przepychanki polityczne w skali kosmicznej i kontakt z niezbyt interesująca obcą cywilizacją. 
Generalnie jestem ogromnie zawiedziony, po tragicznym "Skoku w konflikt" miałem nadzieję, że to tylko taki wyjątek w ramach całego cyklu, po "Skoku w wizję" już wiem, że cały cykl będzie taki mizerny. Oczywiście dokończę go, ale przeraża mnie jeszcze te tysiąc parę stron do zaliczenia. Trzymajcie kciuki.

Stephen Donaldson "Skok w potęgę. Mroczny, zachłanny bóg powstaje" (ocena 5/10)

Trzecia część cyklu "The Gap" w końcu dostarcza nam trochę innych wrażeń niż tylko fizyczne i psychiczne gwałcenie głównej bohaterki. W końcu też zaczyna się klarować, że to okrucieństwo nie jest bezcelowe, że to wszystko zaczyna zmierzać w jakimś ściśle określonym przez autora kierunku. "Skok w potęgę" to już klasyczna space opera z obcymi, kosmicznymi artefaktami, polityczno-kosmicznymi aspektami ludzkiej cywilizacji, no i co najważniejsze u Donaldsona, z pogłębionymi charakterologicznie bohaterami(przynajmniej w założeniu). Pojawiają się nowi bohaterowie, wizja świata zyskuje na rozmachu, zaś Donaldson bardzo uważnie pilnuje, aby żaden wątek nie pozostał bez wyjaśnienia. Kuriozalna postać Daviesa zaczyna nabierać pewnego logicznego wyjaśnienia (oczywiście w ramach uniwersum powieści), zaś gwałciciel Angus Thermopyle wyrasta na najbardziej złożoną i spójną postać cyklu. 

Stephen Donaldson "Skok w szaleństwo. Chaos i porządek" (ocena 7/10)
Z każdą kolejną powieścią cyklu "The gap" jest coraz lepiej. Nie wiem, czy to wynika z tego, że wsiąknąłem w ten świat przedstawiony, czy też może zaczęła mnie ujmować konsekwencja z jaką Donaldson kreuje swoją wizję. Faktycznie jest tak, że "Skok w szaleństwo" jest już bardzo dobrą, obszerną, trzymającą w napięciu i dosyć zaskakującą w rozwiązaniach fabularnych space operą. Akcja rozpisana jest na kilka wątków, które już częściowo zaznaczyły się w "Skoku w potęgę", czyli pościg Amnionu za "Fanfarą", wydarzenia na pokładzie "Fanfary" i na stacji Laboratorium, wydarzenia na pokładzie krążownika PZKG, pojedynek Diosa z Fasnerem oraz politykowanie w swoistym parlamencie Ziemi. Dużo się dzieje, oprócz czczej gadaniny jest tutaj też sporo akcji, co wynagradza wcześniejsze tomy cyklu, w szczególności mizerne "Skok w konflikt" i "Skok w wizję". Minus trzy oczka oceny za to, że tej gadaniny jest trochę za dużo oraz za niektóre niezbyt dopracowane logicznie rozwiązania, które wybacza konwencja space opery, ale których ja nie przepuszczam. 

Stephen Donaldson "Skok w zagładę. Tego dnia wszyscy bogowie umrą" (ocena 8/10)
Epickie zwieńczenie cyklu. Dużo się tutaj dzieje, akcja nieoczekiwanie przenosi się ze wszystkimi wątkami na Ziemię i jej orbitę, gdzie dochodzi do istnych szachów i kosmicznych potyczek z Amnionem, Fasnerem i innymi antagonistami naszych zmaltretowanych bohaterów. Następuje już praktycznie całkowita rehabilitacja Angusa, a jego wątek zostaje naprawdę dobrze zwieńczony. Morna i Davies też zostają wynagrodzeni za swoje trudy, ale było to jakieś takie rozczarowujące. Donaldson ładnie dopina wszystkie wątki z całego cyklu, nie można się w zasadzie do niczego przyczepić, konsekwencja w budowie świata przedstawionego jest wzorcowa. Nie moge jednak dac maksa, bo łatwość z jaką Amnion dostaje się na orbitę Ziemi, dzięki czemu tworzy się cały gambit "Skoku w zagładę" budzi mój sprzeciw, chociaż wątpliwości w tym zakresie Donaldson także wyjaśnia. Wyjaśnienie to mnie jednak nie satysfakcjonuje, dlatego ocena zostaje na poziomie 8/10, co i tak jest rewelacją w porównaniu z dwoma pierwszymi tomami.
Czy polecam cykl "The gap"? Jest to na pewno wyborna space opera od trzeciego tomu, ale żeby tam dotrzeć trzeba przebrnąć przez męczarnie "Skoku w konflikt" i "Skoku w wizję". Wytrwali czytelnicy dadzą radę, reszta może nie wytrzymać początkowego stężenia okrucieństwa i bólu.