poniedziałek, 24 lutego 2014

Melancholia bezlistnej koniczynki

Phillip K. Dick "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach" (ocena 7/10)
Geniusz Phillipa Dicka polegał na tym, że poprzez swoją literaturę zadawał pytania o najważniejsze składowe ludzkiej egzystencji. W "Transmigracji Timothy'ego Archera" badał czym jest śmierć, w "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" pyta, czym jest życie. W tym celu Dick konfrontuje człowieka z androidem, jego imitacją. Czy coś, co jak android, jest sztucznym tworem uformowanym na obraz i podobieństwo człowieka, żyje, czy tylko życie udaje? A w takim razie, jeżeli np. android w osobie śpiewaczki operowej o pięknym głosie sprawia wrażenie kogoś, kto żyje naprawdę, to w takim razie jak zweryfikować człowieczeństwo? Czy android to tylko sztuczna i mądra maszyna, zdolna do abstrakcyjnego myślenia, ale tylko maszyna, czy też może jednak android ŻYJE? Czym jest życie?
"Czy androidy śnią o elektrycznych owcach" to jedno wielkie pytanie o te kwestie. Powieść jest ośrodkiem służącym Dickowi do rozgraniczenia życia od maszyny, a czynnikiem rozróżniającym ma być empatia rozumiana jako umiejętność emocjonalnego współodczuwania z drugim człowiekiem. Dick nie byłby jednak sobą, gdyby nie zapytał, czy ten czynnik jest faktycznie wystarczający...
Powieść jest bardzo dobra, niekoniecznie jednak najlepsza w dorobku pisarza. No i ma niewiele wspólnego z filmem, nie da się ukryć, ale właśnie z tego powodu warto książkę przeczytać.

Lothar-Gunther Buchheim "Pożegnanie" (ocena 7/10)
Po pierwsze "Pożegnanie" nie jest kontynuacją "Okrętu", jak próbuje wcisnąć wydawca powieści m.in. poprzez chamski i ordynarny tytuł "Okręt II", który sugeruje fabularną ciągłość. Prezentowana obok okładka, jak i sama powieść nie mają nic wspólnego z "Okrętem".
Po drugie "Pożegnanie" nie jest nawet powieścią wojenną. To tylko i aż, powieść obyczajowa o podróży Starego i porucznika Buchheima nawodnym okrętem handlowym o napędzie nuklearnym z portu w Rotterdamie do portu w Durban (RPA za czasów apartheidu), która dla Buchheima jest zwykłą wycieczką, dla Starego z kolei ostatnim dowodzonym przez siebie rejsem. Akcja toczy się na autentycznym okręcie nuklearnym NS "Otto Hahn" gdzieś w latach 70-tych XX wieku, a więc grubo po wydarzeniach z "Okrętu". W ramach tej podróży bohaterowie są już starzy (dosłownie), dzielą się wzajemnie wspominkami o losach minionych, Buchheim w dosyć szczegółowy sposób zapoznaje się z technicznymi aspektami napędu nuklearnego (pomocny link w tym zakresie http://familienbuch-euregio.eu/etc/Otto-Hahn/data.html), a nad całością unosi się atmosfera przemijania. Wiele tutaj melancholijnych rozmów, nostalgii kryjącej się za pozorną suchością przekazywanych wzajem faktów. Panowie wspominając, rozliczają się jednocześnie ze swojego życia, uzupełniają się wzajemnie i próbują odnaleźć w tym wszystkim coś więcej, niż tylko ślepy los, bezlistna koniczynka. W końcu bohaterowie wielokrotnie stawali w obliczu śmierci, a na koniec okazywało się, że to zbliżające się światełko na końcu tunelu, to tylko pociąg towarowy zmierzający w ich kierunku ...
NS Otto Hahn 
Heinrich Lehmann-Willenbrock (Stary)
Pojawia się również kilka gorzkich i trafnych refleksji na temat kondycji ludzkości w kontekście zatrważającego postępu np. że "tu się traktuje niesłychanie groźne siły przyrody tak, jakby szło o dziecięce zabawki (...) nie jesteśmy gotowi do tego, co nauka serwuje nam w postępach technicznych, elektronicznych czy jakichkolwiek(...)". Ta wypowiedź skierowana przez autora do Starego wynika z kontrastu pomiędzy futurologicznym napędem okrętu, a życiem społecznym na tymże okręcie. Takie porównanie przewija się przez cała powieść, z jednej strony są bowiem długie opisy wysoce skomplikowanych zasad funkcjonowania napędu nuklearnego, z drugiej zaś żony oficerów przebywające na mostku i kręcące sobie bezmyślnie kołem sterowym (przy pilocie automatycznym) i czujące się tam, jak w swoim domowym saloniku, czy też trywialność problemów życia załogi, które musi rozstrzygać Stary (m.in. kłótnia pomiędzy ochmistrzem a stewardem o to, że jeden na drugiego krzywo spojrzał), ta "(...) absurdalna rozbieżność między potwornym technicznym nakładem na reaktor, między napędem, który jest wręcz futurologiczny, a całkowitym sfilistrzeniem i tandetą życia na pokładzie(...)". Symboliczne jest, że omawianie kwestii technicznych w powieści kończy się następującym dialogiem Buchheima z czifem:
"(...)Gdyby na przykład statek nuklearny doznał kolizji i osiadł w piasku, to już by wraku nie wydobyto?
- Wtedy pozostawiono by go w imię Boże na utonięcie w piasku wraz z reaktorem. A ten zacząłby wydzielać promieniowanie dopiero wówczas, kiedy by się rozpadł. 
- Ale że tam na dnie leży reaktor, uważano by przecież - wyrażam się eufemistycznie - za nieprzyjemne?
- Owszem. Do tego po prostu nie wolno dopuścić.
- Więc powracamy do tajnej dewizy tego statku ...
- Czyli jakiej?
- To się nie może zdarzyć! Do tego nie wolno dopuścić! Ciągle słyszę to powtarzane przez kapitana.
- No widzi pan! - powiada czif i uważa temat za wyczerpany".
"Pożegnanie" to wbrew wszelkim pozorom pozycja dosyć trudna, żmudna, wymagająca zaangażowania, pewnego doświadczenia życiowego, umiejętności wyobrażenia sobie tego, co czuje dwóch doświadczonych wojną i burzliwym życiem starców. Pełna refleksji, melancholii, ale także wiedzy technicznej i faktów, nie dorównuje co prawda "Okrętowi", ale na swój sposób jest to powieść bardzo dobra. 

wtorek, 18 lutego 2014

Przegląd prozy europejskiej

Tak się jakoś zupełnie przypadkowo złożyło, że ostatnie trzy zaliczone książki to proza szwedzka, włoska i niemiecka. Nie było w tym żadnego planowego działania, ale przynajmniej nasunął mi się zbiorczy tytuł posta.


Per Wahloo - "Stalowy Skok" (ocena -1000/10)
Na pierwszy ogień poszedł Per Wahloo, pisarz, który w duecie z Maj Sjowall stworzył kilka naprawdę dobrych kryminałów. Niestety "Stalowy Skok" to ideologiczny gniot infantylnie gloryfikujący socjalizm społeczno-polityczny. Nowy manifest komunistyczny, napisany przez "pożytecznego idiotę" z kapitalistycznej Szwecji (tak Wahloo był nazywany w ZSRR). Gadka szmatka typowa dla bolszewickiej propagandy - "kapitalistyczni reakcjoniści", "kapitalizm sam w sobie jest systemem zbrodniczym", "reakcyjne jądro kadry medycznej" (???), "(...) chcieliśmy zniszczyć powszechną zgodę. Dopiero, gdy społeczeństwo zostanie rozbite, będziemy mogli dopaść głównych wrogów. - To znaczy kogo? - Na przykład socjaldemokratów, którzy zdradzili klasę robotniczą i sprzedali się kapitalistom; no i system kapitalistyczny rozumiany jako całość" (uff, dobrze że odpuścili systemowi słonecznemu) itp. kwiatki propagandowego bredzenia. Fabuły tutaj nie ma, jest tylko pretekstowe wprowadzenie intrygi, która od mniej więcej połowy powieści służy wyłącznie jako wykład o jedynie słusznym ustroju politycznym. Wszystko to już kiedyś było, w o wiele lepszym wydaniu (Marks, Lenin, Trocki itd.), naprawdę nie trzeba było do tego tworzenia powieści przez szwedzkiego autora kryminałów. W pewnym momencie robi się z tego tak przerażający, surrealistyczny bełkot na poziomie nawiedzonego gimnazjalisty, że będę miał przez to niewątpliwie koszmary. Ta powieść nigdy nie powinna się ukazać, a sprzedawanie jej przez wydawnictwo Albatros jako kryminału od "ojca chrzestnego skandynawskiej powieści kryminalnej" (cytat z Jo Nesbo na tytułowej obwolucie) świadczy o ogromnej hipokryzji wydawnictwa i zgniliźnie toczącej rynek książki, tj. liczy się znane nazwisko autora, a nie jakość jego dzieła.
Ocena dla tego grafomańskiego gniota mogła być tylko jedna - "Stalowy Skok" to najgorsza książka wszechczasów. Wahloo, za 4 godziny stracone na czytanie Twojego kupsztala, zapłacisz mi kiedyś w zaświatach!
Na szczęście uratowałem swój zgwałcony umysł lekturą świetnych książek Italo Calvino oraz Lothara Buchheima, o czym szerzej poniżej.


Italo Calvino - "Marcovaldo, czyli pory roku w mieście" (ocena 9/10, w tym +3 za okładkę)

Aż wstyd się przyznać, ale o jednym z najlepszych prozaików europejskich XX-wieku usłyszałem po raz pierwszy dosyć niedawno, kiedy na portalu Katedry przeczytałem recenzję "Niewidzialnych miast". Zainteresował mnie nie tylko intrygujący koncept fabularny (rozmowy Marco Polo z Kubłajchanem o miastach imperium Mongołów), ale także szata graficzna książki, no po prostu himalaje sztuki edytorskiej. "Marcovaldo" co prawda nie ma tak olśniewającego fabularnego punktu wyjścia, niemniej jest książką dobrą na swój oryginalny sposób.
Jak podtytuł sugeruje "Marcovaldo" to zbiór opowiadań wielkomiejskich, gdzie ubogi prostaczek toczy swoje fatalistyczne potyczki o naturę i przyrodę w asfaltowym życiu. Opowiastki te w gruncie rzeczy dosyć zabawne dykteryjki, w których Marcovaldo - typowy mieszczuch - szuka za wszelką cenę kontaktu z szeroko pojętą przyrodą. Na pierwszy rzut oka Calvino zdaje się podchodzić poważnie do tęsknoty swojego bohatera np. w scenie gdzie Marcovaldo śledzi życie dachowców albo z pietyzmem troszczy się o zakładową roślinkę. Wydaje się, że to jest autentyczna tęsknota za życiem bez spalin, hałasu, sztucznego światła i brakiem horyzontu. Jest to szczególnie widoczne w opowieści "Księżyc i GNAC", gdzie jaskrawy neon włączający się co 20 sekund zakłóca nie tylko życie godowe kotów tokujących na tle księżyca, ale przede wszystkim uniemożliwia obserwację nieba, pozbawia perspektyw, zamyka mieszczuchów w kokonie bez gwiazd. Jest to problem cały czas aktualny, wystarczy wybrać się poza miasto w bezchmurną noc, poza sztuczne oświetlenie pasów drogowych, na jakieś pole, aby dostrzec, ile człowiek w mieście pozbawiony jest wrażeń wynikających z prostej obserwacji nocnego nieba. Księżyc, gwiazdy, planety, perseidy w sierpniu, Droga Mleczna!, i to wszystko gołym okiem, a co jak weźmie się zwykłą lornetkę do ręki i popatrzy na księżyc w pełni? 
Ale w gruncie rzeczy okazuje się, że ta fascynacja Marcovaldo naturą, przestrzenią i gwiazdami jest pozorna, nie kryje się za tym żadna domniemana głębia, Marcovaldo traktuje przejawy przyrody w mieście utylitarnie, dla niego tak naprawdę liczy się dostęp do kalorii, przy licznej rodzinie i słabej pracy klepie biedę i to powoduje, że jego zdrowa fascynacja szybko zamienia się w praktyczną walkę o dostęp do kasy i żarcia (jak np. w scenie, gdzie Marcovaldo porywa ze szpitala dobrze utuczonego, ale zawirusowanego laboratoryjnego królika albo w przywołanym rozdziale "Księżyc i GNAC", gdzie rodzina Marcovaldo podpisuje z konkurencją umowę na zniszczenie reklamy GNAC, którą następnie zastępuje nowa, większa reklama tej konkurencji, która już jednak świeci non stop, także księżyca i gwiazd nie widać nawet przez 20 sekund). 
Inteligentna i sympatyczna lektura, pozornie lekka, ale kryjąca w sobie kilka interesujących i gorzkich refleksji o kondycji współczesnego społeczeństwa industrialnego. 
Na osobną uwagę zasługuje mistrzowska edycja książki, zapodany wyżej obrazek oddaje jedynie ułamek wrażeń, jakie miałem, kiedy trzymałem "Marcovaldo" w rękach. Wspaniała grafika i kolorystyka obwoluty, wysublimowana i wieloznaczna, dająca pole do wyobraźni swoją ascetycznością ilustracja okładkowa, do tego twarda oprawa, coś naprawdę wyjątkowego. Tak jak wspomniałem wcześniej majstersztyk edytorski, znak tej serii.


Lothar-Gunther Buchheim - "Okręt" (ocena 10/10 - arcydzieło!)

"Zapomnieliśmy jak się czuje suchy człowiek.
"...gdzie niczyja matka się za nami nie obejrzy, żadna kobieta nie przetnie naszej drogi, gdzie tylko rzeczywistość panuje, okrutna i wielka..."
Woda, woda, woda - słona woda. Smród, brud, ciasnota, klaustrofobia, ciemność, bezsilne oczekiwanie na nieuniknioną śmierć w zamkniętej puszce cienkiej stali, pod hektolitrami i ciśnieniem morskiej wody, monotonia, nuda, katatoniczny strach, kilkutygodniowy sztorm, wszechobecny grzyb i to poczucie, że jest się samym w bezkresie oceanu, uwięzionym w stalowej puszce z pięćdziesięcioma innymi straceńcami. Taki obraz życia na okręcie podwodnym o napędzie dieslowskim (sprzed ery atomowej), gdzie w zasadzie 9/10 rejsu upływa na powierzchni (konieczność dostępu powietrza dla silników spalinowych), kreśli niemiecki pisarz Lothar-Gunther Buchheim, korzystając z własnych doświadczeń w tym zakresie.
Przez 650 stron czytelnik towarzyszy marynarzom niemieckim w ich podwodnych wojażach i cierpi razem z nimi. Tu nie chodzi tak naprawdę o to, czyjej stronie towarzyszymy i kibicujemy, Buchheim zaciera różnice narodowościowe, tu się liczy po prostu człowiek, jednostka w obliczu ekstremalnych wyzwań totalnej wojny na morzu. Symboliczna jest w tym zakresie scena, gdzie narrator i oficerowie obserwują z mostka tonących ludzi z okrętu, który wcześniej storpedowali. Wyobraźnia z jednej strony burzy się, że rozbitkowie nie zostali zabrani przez swoich, z drugiej podpowiada, że podobny los czeka i ich załogę, ślepy los nie wybiera względem narodowości. 
Buchheim napisał "Okręt" dosyć realistycznie, wręcz naturalistycznie. Jeżeli na kartach powieści pojawiają się nuda i monotonia morskiej włóczęgi (z uwagi na brak kontaktu z jakimkolwiek statkiem, czy konwojem wroga, które można by zatopić), to nie ma zmiłuj, czytelnik dosłownie morduje się z marynarzami, każda strona powieści to dla czytelnika dosłownie włóczęga, a tych stron jest ponad 130 z rzędu. Jeżeli dochodzi w końcu do kontaktu z przeciwnikiem, któremu towarzyszy przerażający strach przed zrzucanymi bombami głębinowymi, to jest fenomenalny fragment dynamicznej akcji ucieczki przed niszczycielem, gdzie jedynym marynarzem biorącym udział w potyczce jest dowódca okrętu, a reszta jest jak sardynki w puszce. Z kolei, gdy nadchodzi sztorm i przez kilka tygodni ocean funduje załodze darmową karuzelę w połączeniu ze słonowodną torturą, to czytelnik moknie i gnije pospołu z bohaterami. Zacytuję tutaj kilka fragmentów dobitnie obrazujących plastyczność wizji Buchheima:
"(...)A teraz uderza (fala - dopisek mój) z siłą piorunu z burty w dziobową część okrętu. Pod tym ciosem okręt zapada się głęboko. Schylić głowę! Wrzący potop przewala się po pomoście. Pomost tonie. Nie mamy już okrętu pod stopami. Ale teraz ta sama fala podnosi okręt do góry. Dziób całkowicie wydobywa się z wody i przez chwilę wisi w próżni, aż morze pozwoli opaść okrętowi. Przez szpigaty i tylną część pomostu wylewa się woda. Spienione potoki szarpią nas na nogi. W wyobraźni widzę olbrzymie pięści, które potrząsają naszym okrętem, puszczają go, chwytają gwałtownie, w wariackim rytmie trzęsą nim jak olbrzymią perkusją, potem ciskają daleko, znowu łapią - i tak bez przerwy (...) Niedziela. Najbardziej niszczy nasze siły brak snu. Prawdziwy spokój panuje tylko wtedy, kiedy nie ma widzialności i nasz dowódca każe zejść pod powierzchnię. Kiedy okręt jest już wyważony, prawie nie słychać głośniejszych rozmów. Każdy próbuje przespać się podczas godziny czy dwóch pobytu pod wodą. Cisza w zanurzeniu jest za każdym razem niesamowita. Kiedy wszyscy zmożeni do cna leżą na kojach albo na deskach podłogi, wydaje się, że załogi opuściła okręt. Poniedziałek. Mam jeszcze tyle siły woli, by zanotować w zeszycie: <<Nakrywanie do stołu niemożliwe. Wszystko bez sensu. Tuż przed drugą zanurzenie. Wspaniałe: pozostajemy pod wodą. Coraz więcej zapaleń. Wrzody najgorszego rodzaju. Świerzb. Maść ichtiolowa na wszystko>> (...) Piątek (...) Wpatrujemy się w tę potworną górę, która z niesamowitą swobodą zbliża się do nas, ciężka jak ołów, druzgocząca swoją niesamowitą masą. Nagle wiatr przestaje wiać. Morze wokół okrętu drga bezwładnie. Rozumiem natychmiast: ta prafala jak gigantyczna barykada odcięła nas od sztormu. Znajdujemy się na jej zawietrznej (...) czuję, jak coś podnosi okręt od tyłu, coraz wyżej i wyżej. Idzie w górę, przyklejony ukośnie do spękanego zbocza, tak wysoko, jak nigdy dotychczas. Nagle załamuje się grzebień fali. Ważąca wiele ton ciężka maczuga rąbie w kiosk, który dudni, a cały okręt drży gwałtownie, wir wody szaleńczo wali na pomost (...) Nasza rufa skierowana jest w niebo. Dziobowa część okrętu jest zanurzona głęboko w biało-zielonej kipieli. Widzę twarz drugiego oficera; otworzył szeroko usta, jakby chciał krzyczeć z całych sił. ale nie słychać żadnego dźwięku (...)
"Okręt" to arcydzieło literatury wojennej, nie wiem, czy można napisać lepszą powieść o wojnie podwodnej. 
Tutaj z kolei można obejrzeć film Wolfganga Petersena, który jest wersją okrojoną (wersja reżyserska ma podobno trwać 5 godzin). Kawał dobrego kina wojennego, ale powieść jest zdecydowanie lepsza: http://www.youtube.com/watch?v=qgPc3QtqTIw

poniedziałek, 3 lutego 2014

Książkoholik w czasie kryzysu czytelniczego

Kryzys, moi Drodzy, kryzys! W ciągu ostatniego miesiąca przeczytałem ino cztery powieści. I nawet fakt, że nie wciągnęły one zbytnio, a nawet stanowiły źródło niewysłowionych mąk poznawczych, nie zmienia konstatacji z tego wynikającej - dopadł mnie niezłośliwy książkowstręt. Nie odstawiłem czytania, co to to nie, zwyczajnie nie mam ostatnio ochoty czytać. Od biedy osiągnę kilkadziesiąt stron dziennie i koniec, nie mogę się skupić, zaczynam marnować czas na jakiś tenis, sen, czy już totalny bezsens, czyli pracę. Nie wspominając oczywiście o prowadzeniu bloga, cała aktywność w styczniu ograniczyła się do tej pory do zmiany logo z pretensjonalnej sentencji łacińskiej na suchar nastolatka i jakichś statystyk. 
W beznadziejnych próbach styczniowego czytania i pisania czuję się jak robot Marvin z "Autostopem przez galaktykę", dlatego proszę się nie dziwić, jeśli poniższe wypociny nie będą miały choćby odrobiny sensu.


"World war Z" Max Brooks (ocena 5/10)
Średnio to panu Brooksowi wyszło. Pomysł wyjścia zacny, niestety zawaliła jego realizacja. No może nie zawaliła, ale całościowo wyszło nudno i mało emocjonalnie. Książka (ciężko to nazwać pełnoprawną powieścią) zachwyca jedynie w pojedynczych segmentach, w których u Brooksa ujawnia się talent dramatyczny (np. sekwencja ucieczki pilotki, którą katastrofa samolotu umieszcza w samym sercu kraju zombie). 
Kiczowate obrazki, amerykocentryzm, brak głównego bohatera, poza narratorem "zza kadru" oraz bądź co bądź wyeksploatowana tematyka, do której autor nie dodaje wiele więcej. Ameryka to, Ameryka tamto, aż do wyrzygania. Pomimo świeżości konceptu fabuła pozostaje jednak dosyć typową historią epidemii zombie - pojawia się więc standardowa geneza epidemii, potem głupota i krótkowzroczność ludzi przyczyniająca się do zwiększenia pandemii, potem eskalacja, a potem standardowe oczyszczenie. Generalnie całość mocno nuży. Mało tu subtelności, wyważenia, czy też oryginalniejszych pomysłów. Prosty, momentami prostacki język (co razi zwłaszcza z ust takich osób jak szef administracji Białego Domu, czy multimilioner, którzy z racji swojej pozycji, wykształcenia powinni umieć formułować zdania pozbawione kolokwializmów i skundlonych emocji), banalne chwyty (jak panika, to musi być Wielka Panika), wszystko to sprawia, że jednak byłem rozczarowany książką Maxa Brooksa. 


"Spryciarz z londynu" - Terry Pratchett (ocena 5/10)

Terry Pratchett im starszy, tym bardziej prezentuje infantylny dydaktyzm i łopatologiczne przesłanie, w dodatku nie za dużo tu pratchettyzmów. Taka była "Nacja", taki jest i "Spryciarz..." Powieść czyta się szybko i sprawnie, niemniej powieść zupełnie nie wciąga, być może z tego powodu, że już po około 100 stronach wiadomo, że Dodgerowi wszystko wychodzi i będzie wychodzić (np. jeżeli na 300-stronie Dodger wymyśla plan uratowania swojej księżniczki, co jednocześnie jest przewidziane jako kulminacja powieści, to już wtedy czytelnik przewiduje, że plan wypali z dużą pomocą deus ex machina). Zero nieprzewidywalności, napięcia, czegokolwiek, taka bajka o męskim kopciuszku, który ratując swoją księżniczkę z rąk siepaczy trafia z kanałów do świata bogatych. Przy takim nagromadzeniu wątków "wystarczy pomyśleć, a na pewno się uda" lewackie przesłanie powieści jawi się jako sztubacki żart.
No właśnie, niby są tu niefajne motywy typu katowanie kobiet, burdele, czy płatni mordercy całość ukształtowana jest w wyjątkowo niefrasobliwej i lekkiej tonacji (co widać też po okładce, uśmiechnięty łobuz wyposażony w gotowe do użycia narzędzie golarza). Nie jest to bynajmniej powieść dla dzieci, ale dorośli tez za wiele tutaj dla siebie nie znajdą. 
Na zdecydowany plus jakość polskiego wydania - palce lizać, estetyczny majstersztyk, świetny papier. 

"Trojka" - Stepan Chapman (ocena 2/10)
Wielkie, ogromne rozczarowanie. Forma wyznaczająca treść, do tego się ten surrealistyczny rzyg sprowadza. Najgorsza pozycja z UW jak do tej pory, powinna raczej się znaleźć w serii Męki Wyobraźni. Ponad miesiąc mordęgi z 240-stronami powieści, która niestety okazała się od początku do końca zamierzonym przerostem formy nad treścią. W sumie to nie wiem, co właśnie skończyłem czytać. Momentami "Trojka" jest takim bełkotem, że oczy bezwładnie przesuwają się po słowach, bez refleksji nad sensem treści, bez związku z czymkolwiek. Ot czytam słowa, pozlepiane w zdania, które w osobnych rozdziałach mają może jeszcze sens (ale nie zawsze), ale całościowo to ni przypiął, ni przyłatał.
Zakończenie oczywiście coś tam wyjaśnia, ale nie tego że powieść jest o jakieś 150 stron za długa, przy zaledwie 240 stronach całkowitej objętości.
Całość składa się z jakby snów, Chapman tworzy ocean fantasmagorycznych wizji wszelakich, częstując czytelnika czym się da - światem ludzi-ryb, apokalipsą wojny plazmowej, wędrówką maszyny, człowieka i dinozaura przez bezimienną pustynię, inwazją pożeraczki ciał, umierającą pozytywką, której "wnętrze jest większe od zewnętrza", czy też robotem eksterminującym robale, a przy okazji i całe otoczenie włącznie z gospodynią. Nic się tutaj kupy nie trzyma, treść jest podporządkowana formie, zakończenie niczego nie wyjaśnia (no bo też nie miało wyjaśniać, tutaj od początku do końca musiał być eksperyment literacki, bo inaczej by nie wyszedł). Nie lubię takich książek, nie lubię, kiedy treść jest podporządkowywana formie, kiedy to forma decyduje o istocie rzeczy. Dlatego właśnie ta powieść powinna być li tylko opowiadaniem, a nie 240-stronicową męczydupą. Nie mam nic przeciwko klimatom surrealistycznym, niemniej nie mogą być one celem samym w sobie, dla mnie literatura (o czym pisałem kiedyś na forum BN w temacie dotyczącym trylogii husyckiej Sapkowskiego) to podążanie od punktu A do B, początek-rozwinięcie-zakończenie, niekoniecznie w klasycznej kolejności, ale zawsze muszą się te elementy pojawić, musi być bohater, który rusza z pewnego punktu swojej historii, przeżywa jakieś zdarzenia zmierzając cały czas ku celowi, aż w końcu do tego celu dociera. The end.
"Trojka" Stepana Chapmana to pseudointelektualny bełkot, 240-stron o niczym. To by się sprawdziło, gdyby każda z historii była wskazana jako odrębne opowiadanie, odrębne historie, połączone klamrą pewnych osób, czy po prostu wspólnym światem, pewnego rodzaju szkatułkowa historia. Tutaj jest miszmasz wszystkiego, który z niewiadomych przyczyn zdaje się być sensowny dla pewnych recenzentów. Jak na mój gust to jest próba dopowiedzenia sobie czegoś, czego nie ma, by nie poczuć się oszukanym męczarnią "Trojki", bo to że męczy, to każdy musi przyznać.


"DEUS Machine" - Pierre Ouellette (ocena 6/10)
Powieść całkowicie i niesłusznie zapomniana, dla mnie jednak była zawsze jak dobre wspomnienie czasów, gdy łykałem wszystko, co się dało, nie miałem wyrobionego gustu, a takie książki jak ta zapadały mi szczególnie w pamięć. Postanowiłem zrobić rzecz karkołomną i zasadniczo karygodną, czyli zaryzykować zepsucie sobie wspomnieniowych wrażeń i zapodać ponownie ten technothriller. No i niestety trochę zepsułem, a nawet było tak, że jakbym czytał "DEUS Machine" po raz pierwszy.
Przede wszystkim zwraca uwagę fakt, że przez 300 początkowych stron "DEUS Machine" jest przeraźliwie nudna. Początek jest bardzo męczący, pisany w czasie teraźniejszym, do tego autor miota się w kilku fabularnie wątkach i po 200 stronach nie wiadomo, ku czemu ten chaos ma zmierzać. Dopiero grubo po połowie zaczyna się zazębiać główny wątek fabularny, a w zasadzie tworzyć. Końcówka już jest klasycznie napisana, trzyma w napięciu itd., niemniej całość jest fatalnie wyważona i zwyczajnie można się od tej książki odbić. Nie mam pojęcia jak dałem rady to przeczytać, kiedy miałem te 14 lat. Do tego wątek głównego badassa-pederasty jest tyle niefortunny, co niesmaczny i zbędny.
Deus Machine to technothriller, chociaż może być też równie dobrze sprzedawana jako s-f, dużo tutaj futurystyki komputerowej, politycznej i biotechnologicznej, szkoda tylko że szczególnie ta pierwsza jest już zapewne istotnie zdezaktualizowana. Ogólnie to chciałbym żeby na temat tej książki wypowiedziała się jakiś specjalista-biotechnolog. 
W każdym razie Pierre Oullette (konia z rzędem jak czyta się to nazwisko) stworzył świetne koncepcyjnie dzieło, które niestety zawalił pod względem konstrukcji powieści i równowagi akcentów, 300-stronicowy wstęp do zasadniczej fabuły uważam za grubą przesadę. Powinienem dać maksymalnie 4/10, ale z sentymentu dwa oczka więcej.