wtorek, 31 grudnia 2013

Poświąteczne podsumowanie grudnia 2013r. część 2


4. Jeff Vandermeer - trylogia o Ambergris
Monumentalne dzieło Vandermeera to new-weird jak ta lala, fantastyka najwyższego sortu. Absolutne objawienie tego miesiąca, unikatowa, wspaniała epopeja odmiennych stylów literackich i ultra interesującego świata przedstawionego. Jeden z najbardziej niezwykłych projektów, z jakimi dane mi było do tej pory się zetknąć. Na ok. 1500 stronach trzech powieści Jeff Vandermeer tworzy fantasmagoryczno-realistyczną wizję miasta, które stopniowo poddawane jest wewnętrznej inwazji, powierzchownie toczone jest rakiem anarchii i szaleństwa, patrząc dogłębnie jest to jednak efekt klasycznego najazdu obcych. Ale czy aby na pewno? Rzeczywistość przenika się z iluzją, wszechobecne spory i grzyby sprawiają wrażenie, że Ambergris to miraż zbiorowej halucynacji pacjentów psychiatryka. Oszałamiająca rozmachem, przesycona zgnilizną i dekadencją wizja miasta upadku i anarchii, gdzie to, co spaja jest zbudowane z wilgoci i miękkiej materii. Trylogia o Ambergris jest wyzwaniem dla czytelnika, ale na tyle przystępnym i zwyczajnie ciekawym, że wystarczy samozaparcie, by przebrnąć przez całość do ostatecznego poznania istoty szarych kapeluszy. Bo to właśnie szare kapelusze są elementem który dosłownie i w przenośni spaja miasto i trylogię o Ambergris w jedną całość.
zbiór symboli-kluczy stanowiących jedną z podstawowych zagadek Ambergris
  • "Miasto szaleńców i świętych" (ocena 9/10) należy traktować jako powieść mozaikową. Kilkanaście róznych historii, od klasycznego opowiadania poprzez fikcyjny przewodnik, monografię o kałamarnicach, a skończywszy odręcznych notatkach lekarza-psychiatry z ambergrisowego szpitala. Kluczowe elementy spajające wszystkie historie w jedną całość są czasami podane nawet gdzieś w didaskaliach fikcyjnej 50-stronicowej bibliografii do monografii na temat kałamarnicy królewskiej! Niesamowite przeżycie. "Miasto szaleńców i świętych" stanowi właściwą prezentację Ambergris, poznajemy jego przedstawicieli, artystów, misjonarzy, historyków, po zwykłych ludzi. Każdy z bohaterów toczy prywatną walkę z rzeczywistością. "Miasto szaleńców i świętych" to także popis erudycji pisarskiej Vandermeera, autor z niezmierną łatwością tworzy monografię przesyconą barokowym stylem i obłędem fikcyjnego kałamarologa, esej historyczny autorstwa Duncana Shrieka, czy też klasyczne w formie opowiadanie. Pojawiają się tutaj epizodycznie Janice Shriek, Mary Gabon i Duncan Shriek.
  • "Shriek: Posłowie" (ocena 8/10) - kanwą opowieści są przenikające się losy Janice Shriek, jej brata Duncana Shrieka oraz jego protegowanej Mary Gabon, opowiedziane mocno subiektywnie przez tą pierwszą, skomentowane w didaskaliach przez tego drugiego, w zamierzeniu posłowie do "Hoegbottońskiego przewodnika po wczesnej historii miasta Ambergris" autorstwa właśnie Duncana Shrieka, w rzeczywistości pamiętnik rodzinny, stanowiący także istotne i właściwe wprowadzenie do genezy szarych kapeluszy, dopowiedzianej potem w "Finchu". Forma pamiętnika oraz subiektywizm Janice Shriek sprawiają, że "Shriek: Posłowie" czyta się dosyć ciężko momentami, niemniej to tutaj znajduje się najlepszy wątek całej trylogii, a więc opis wydarzeń podczas jednego z Festiwali Słodkowodnej Kałamarnicy. To, co się dzieje na tych kilkunastu stronach dosłownie wgniata w fotel i powoduje opad szczęki. Najsłabszy jest motyw romansu Shrieka z Mary Gabon, trochę za dużo tutaj maślanki i różowych okularów. Oprócz tego oczywiście także tutaj Vandermeer nie bawi się w ciuciubabkę i nie ułatwia czytelnikowi życia z ogromną łatwością tworząc "Shrieka" Posłowie" jako pełnokrwisty pamiętnik pod względem stylu i konceptu. 

  • "Finch" (ocena 9,5/10) - najbardziej klasyczna w stylu i formie część trylogii o Ambergris, utrzymana w tonacji bardzo mrocznego kryminału noir, stanowiąca doskonałe podsumowanie doskonałej trylogii o mieście Ambergris. Akcja jest linearna i toczy się około stu lat po wydarzeniach opisanych w "Shriek: Posłowie" i Ambergris jest już miejscem opanowanym przez nieludzką dyktaturę szarych kapeluszy. John Finch jak każdy w Ambergris ma swoje tajemnice, niemniej Vandermeer funduje mu taka katorgę ze strony niemalże wszystkich, że nie przypominam sobie, by był bohater bardziej zmasakrowany w historii literatury. Wysoce kosztowne jest poznanie prawdziwej historii szarych kapeluszy, czytelnik cierpi wraz z Finchem dochodząc prawdy. Część tej prawdy wypłynęła już w "Shrieku: Posłowie", ale dopiero tutaj elementy układanki składają się w miarę spójną całość (czytelnik wie tyle, ile Finch) i pozwalają na uzyskanie odpowiedzi na pytania nawarstwiające się od pierwszych stron "Miasta szaleńców i świętych". A jeżeli kryminał noir to nie ma tez problemu, by Vandermeer swój styl dostosował do konwencji, a więc zdania są krótkie urywane, dialogi doprawione szczyptą czarnego humoru i wszechobecnego fatalizmu. Majstersztyk. 
Podsumowując krótko, epickie dzieło Vandermeera jest kwint i esencją literatury, właśnie dla takich rzeczy kocham literaturę! Są oczywiście pewne niedociągnięcia, stąd brak maksymalnej oceny, niemniej są to pierdoły niepozbawiające powieści Vandermeera zasadniczych walorów literackich. 


5. James Herbert - "Jonasz" (ocena 4/10)
"Jonasz" to kolejna w ostatnim czasie przypominajka ze szczeniackich czasów, kiedy zaczytywałem się Koontzem, Mastertonem, Herbertem i innymi autorami zapewniającymi dreszczyk strachu. Jeszcze bardziej niz w przypadku "Włóczni" "Jonasz" nie jest horrorem. "Jonasz" to napisany na zamówienie, dla kasy, dosyć drętwy i nudny kryminał z mystery w tle. Sprzedawanie tego jako horror świadczyć może tylko o buractwie wydawcy. Powiastka napisana całkiem poprawnie, ale co z tego, skoro historia Kelso i jego mrocznego cienia zupełnie mnie nie zainteresowała, a końcowy niby-twist należy traktować jako desperacki krok Herberta w celu ratowania mistyki swojej książki. 

6. Agatha Christie - "Tajemniczy przeciwnik" (ocena 5/10)
Powieść jest taka jak tytuł - bardziej chce, niż może.Utrzymana w lekkim, wręcz sztubackim tonie historyjka o parze młodych weteranów I wojny światowej, którzy wobec kryzysu na rynku pracy postanawiają założyć coś na kształt awanturniczej agencji detektywistycznej. I oczywiście dosłownie z miejsca dostają zlecenie, które zmienia ich życie o sto osiemdziesiąt stopni. Dużo tutaj zbiegów okoliczności, mało typowego śledztwa charakterystycznego dla opowieści o Herkulesie Poirot, jednak Poirot co klasa, to klasa. Końcowy twist wydumany i ewidentnie nastawiony na wywołanie maksymalnego zaskoczenia, a przy tym jakiś taki niezbyt prawdopodobny. Na plus w sumie tylko to, że się dobrze czytało.

To na tyle z podsumowania książek przeczytanych w grudniu. Być może w kolejnym wpisie pokuszę się o czytelnicze podsumowanie roku 2013, ale nie obiecuję, bo to różnie ze mną bywa niestety, entuzjazm w moim przypadku wyparowuje równie szybko, co się pojawia.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Poświąteczne podsumowanie grudnia 2013r. część 1

No dobra, dosyć lipy i obijania się, trzeba coś napisać, bo za chwilę blog przejdzie do annałów Internetu jako kolejny projekt, który się autorowi znienacka znudził. Za oknem w końcu wyjrzało słoneczko, od razu chce się żyć i robić coś sensowniejszego, aniżeli beznamiętne klikanie po serwisach informacyjnych. Zapewne za dużo ostatnio czasu i energii włożyłem we wpis o speleologii i grotołazach, stąd poniżej postaram się zwięźle podsumować ostatnie podboje czytelnicze, a trochę tego będzie, bo aż dziesięć książek. 


1. Orson Scott Card - "Mówca umarłych" (ocena 4/10), "Ksenocyd" (ocena 3/10), "Dzieci umysłu" (ocena 4/10) [trylogia Lusitanii]
Czasami czytanie jest drogą przez mękę. Cierpienie nie sprawia, że chce się porzucić lekturę, ale jest konsekwencją cudów wyczynianych przez autora z fabułą i konstrukcją powieści. Przyznam szczerze, zadziwia mnie popularność Orsona Scott Carda, jego powieści są przegadane, przekombinowane na tysiąc różnych sposobów, wszyscy się tu ze wszystkimi kłócą, przy czym konflikty te, pomimo nasycenia emocjonalnego, są prowadzone za pośrednictwem zdań wielokrotnie złożonych i ZAWSZE zawierają racjonalne i wyważone argumenty pchające fabułę do przodu. Emocje i racjonalność? Coś tu zgrzyta. Jest to zresztą jedyny czynnik, który pozwala autorowi powiązać wątki, poza oczywiście wtrętami deus ex machina. Akcji jest jak na lekarstwo, jednym słowem flaki z olejem. Tak było z cyklem "Powrót do domu", który zjechałem na jesieni ubiegłego roku, tak jest i z umownie określoną przeze mnie trylogią Lusitanii, na którą składają się wydane w przeciągu dekady "Mówca umarłych", "Ksenocyd" oraz "Dzieci umysłu". Z racji tego, że powieści te stanowią klasyczną trylogię (np. pomiędzy końcem "Ksenocydu", a początkiem "Dzieci umysłu" jest może z kilka minut różnicy czasu akcji), omawiam je łącznie. 
Trylogia Lusitanii jest opowieścią, której kręgosłupem jest dorosłe życie Endera Wiggina. Ender jest mówcą umarłych na planecie Trondheim, jego siostra wyszła za miejscowego wikinga i spodziewa się dziecka, tymczasem na odległej o 22 lata świetlne planecie Lusitania pojawia się problem z asymilacją katolickiej kolonii ludzkiej z miejscową inteligentną formą życia nazwaną wybitnie kretyńsko "prosiaczkami" (za każdym razem miałem przed oczyma prosiaczka z Kubusia Puchatka). Ender zostawia więc siostrę i w towarzystwie swojej nadduszy (sic, oczywiście Jane, takie drobne przejęzyczenie) leci na Lusitanię, by tam związać swe doczesne losy z losami planety, miejscową wybitnie dysfunkcyjną rodzinką oraz przywrócić do życia rasę robali (kolejna wybitna nazwa). W ten sposób zawiązuje się fabuła na trzy powieści. 
Miałem nadzieję, że cykl "Powrót do domu" jest taką jedyną słabostką, w której Card folguje swoim mormońskim zapatrywaniom na rzeczywistość. Niestety także w powieściach trylogii Lusitanii, z założenia stanowiących jego sztandarowe dzieła, Card opiera konstrukcję świata przedstawionego na ideologii stworzonej przez Josepha Smitha Jr. "Gra Endera", jako pełną gębą przygodówka z pewnym nienachalnym morałem w tle, to był jednak wypadek przy pracy. Z klimatu i tempa "Gry..." w trylogii Lusitanii już nic nie pozostało, Card stawia tutaj na gadanie, mnóstwo drętwej filozofii i swoje ulubione konflikty wewnątrz licznej rodziny, które tak dobitnie zmasakrowały "Powrót do domu". Ma to niestety wpływ na konkretną konstrukcję świata przedstawionego, będącą momentami zlepkiem dyrdymałów i karkołomnych kombinacyj wszelakich. Aby nie być gołosłownym podaję kilka tego przykładów: 
  • katolicka kolonia Lusitanii niebezpiecznie przypomina w swych założeniach zamkniętą enklawę mormońską z początków Kościoła Jezusa Chrystusa w Dniach Ostatnich,
  • znowu pojawia się Naddusza (aaa!!!) tylko tym razem pod postacią Jane, awatara systemu ansibli; ta naddusza ze świata Endera ma jeszcze większą moc sprawczą, niż jej alter ego z "Powrotu do domu",
  • nachalnie promowana w trylogii obrzydliwa zasada "przez cierpienie do szczęścia",
  • całe dialogi w języku portugalskim, którym się Card popisuje do wyrzygania, strasznie to przeszkadza w czytaniu,
  • nudy, nudy, nudy, nic się zasadniczo nie dzieje, same dialogi mistyczno-masochistyczne na poziomie tysięcznego sezonu "Mody na sukces",
  • prosiaczki, poczynając od nazwy, a skończywszy na ich kreacji jako gatunku rozumnego, to jedno z większych rozczarowań,
  • motywacje Endera i większości bohaterów,
  • monstrualne błędy logiczne - we wszechświecie, w którym światy oddalone są od siebie o 22 lata świetlne i oczywistym jest, że osoba podróżująca z prędkością światła z jednego punktu do drugiego zestarzeje się tylko parę dni w porównaniu z mieszkańcami planety, na której ląduje, absolutnie nikomu na Lusitanii, nawet największemu geniuszowi fizyki tej planety, nie przyjdzie do głowy, że Ender to Ender i że może relatywnie żyć od trzech tysięcy lat (pomijając już taki podstawowy niuans, że według jakiego kryterium należy liczyć upływ tych trzech tysięcy lat, w końcu relatywizacja nie dotyczy samego czasu, ale przede wszystkim sposobu jego obliczania),
  • przykładem na deus ex machina jest scena, gdzie Ender po raz pierwszy odłącza się od Jane (wspomniana wyżej naddusza Endera). Jane sie w tym gubi, ma tam jakieś dylematy itd. ale koniec końców wraca do Endera i może się do niego odezwać, ale tego nie robi. Wtf? Ok, dalej mamy motyw, że Jane znajduje kluczową dla fabuły odpowiedź, która już od pierwszych stron stanowi clou do rozwiązania wszystkich problemów ... ale z jakiegoś powodu nie mówi o tym Enderowi, który w dalszej kolejności popada z tego powodu w nieliche tarapaty. Dlaczego Jane, dlaczego się do niego odezwałaś? Orson mi kazał! Ok, luzik, nie mam więcej pytań.
Oczywiście, nie jest aż tak źle, jakby to wynikało z mojego biadolenia, niemniej powyższe elementy odbierają całkowicie przyjemność z lektury, czytanie staje się męczarnią, a jedynym elementem odżegnującym od rzucenia książką o ścianę jest zwyczajna ciekawość, jak to się skończy. Po takim doświadczeniu trochę wody w Warcie upłynie, zanim ponownie sięgnę do twórczości Carda.


2. Jack Womack "Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" (ocena 9/10)
Kapitalny tytuł bardzo dobrej powieści. Obraz upadku moralnego i degrengolady osobowości 12-letniej Loli Hart, obserwowany przez czytelnika z punktu widzenia prowadzonego przez nią pamiętnika. Nie ma chyba bardziej karkołomnego pomysłu, aby dorosły facet-pisarz opowiadał historię oczyma młodej siksy wchodzącej w okres dojrzewania. Tymczasem Womack przekonał mnie do swojej wizji, tym bardziej, że jest to wizja spójna z tym, co można samemu zaobserwować na co dzień.
"Chaotyczne akty bezsensownej przemocy" to przede wszystkim wstrząsająca wycieczka po skutkach bezrozumnego, okrutnego w swej obojętności odrzucenia ze strony bliskich i przyjaciół, samotności i bezduszności świata. Najstraszniejsze jest to, że nie są to działania świadome, celowe, wynikają głównie z bezmyślności, egoizmu, konformizmu (jak szkolny ostracyzm ze strony koleżanki, która liczy się ze zdaniem większości, chociaż wie, że Lola jest niewinna). Prezentacja upadku niewinnej, młodej, dobrze wychowanej, rozsądnej i wrażliwej, a jednocześnie całkiem przeciętnej dziewczyny. Fragmenty, gdy nawiedzona ciotka z Los Angeles w sposób egocentryczny i całkowicie pozbawiony choćby grama empatii znęca się nad matką Loli, a potem i samą Lolą, ryją beret swoją pozorną banalnością. No bo w końcu kto nie miał w życiu takiej sytuacji, gdy ktoś nas niesprawiedliwie ocenia ze swojego punktu widzenia.
"Chaotyczne akty..." to nie jest w zasadzie fantastyka, wbrew niesprawiedliwie przyszytej łatce, sprawdza się doskonale jako tzw literatura głównego nurtu.  Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale nie jest to czynnik, który ma jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. Oprócz tego rzeczywistość powieściowego Nowego Jorku przypomina tę z lat 90-tych (nie ma wszechobecnych aktualnie komórek, smartfonów i innych bajeranckich szitów). Womack po prostu opisuje teraźniejszość w swej dołującej formie, rzeczywistość, która w każdej chwili może się zdarzyć.

3. Boyd Morrison - "Arka" (ocena 4/10)
Mocno przeciętna kalka z Indiany Jonesa, Jamesa Bonda i "Commando" ze Schwarzennegerem. Czasami warto dla zdrowia zapodać sobie taki typowy odmóżdżacz, "Arka" Boyda Morrisona spełnia założenie czytadła skrojonego jakby z podręcznikowego konspektu słuchaczy wieczorowej szkoły nauki pisania. Stereotypowi bohaterowie (ona-archeolog, on-inżynier, były wojskowy, oboje po przejściach, lgną do siebie z konsekwencją godną lepszej sprawy), tajna i fanatyczna organizacja pragnąca zniszczyć świat (pomijając już taki szczegół, że po raz kolejny pojęcie "zniszczyć świat" jest synonimem zagłady ludzkości, a nie planety Ziemia, to ten cały evil Sebastian Ulric i jego organizacja Kościół Świętych Wód są tak ultra straszni, jak sama nazwa na to wskazuje, kupa śmiechu generalnie), morze mniej lub bardziej niedorzecznej akcji, która pojawia się wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe oraz biblijny artefakt (tutaj zaliczyłem niezłą jazdę, bo dopiero po ok.100 stronach dotarło do mnie że oni szukają Arki Noego, a nie Arki Przymierza). Ten ostatni element pokazuje jak bardzo byłem skupiony na lekturze. 420 stron czytania i jednocześnie myślenia o innych sprawach. Bezbolesna i już zapomniana lektura. Na największy plus zdecydowanie pojawiający się w fabule klasztor Khor Virap u stóp góry Ararat w Armenii i wspomnienie legendy początków ormiańskiego chrześcijaństwa. 
loch Grzegorza Oświeciciela, klasztor Khor Virap

czwartek, 19 grudnia 2013

Zapadło mi się w sen zimowy. Czytam dużo, podniecam się teraz piłkarkami ręcznymi (bez podtekstów), ale totalnie nie mam serca do pisania na blogu. Chociaż to bardziej brak pomysłu, zanik umiejętności przekształcenia swobodnej myśli na regularny, uporządkowany i nie raniący polszczyzny tekst. Może niedługo coś szrajbnę...

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Poszukiwacze podziemnego bieguna Ziemi

Mało jest w Polsce książek o profesjonalnej, pełnej gębą speleologii, o zapaleńcach i szaleńcach tworzących to chyba najbardziej specyficzne grono spośród uprawiaczy zajęć ekstremalnych. James M. Tabor swoim "Po omacku" (pomimo względnej poprawności tłumaczenia, tytuł ten jednak stanowi pewne nieporozumienie i nie oddaje w zupełności angielskiego "Blind descent") jawi się jako główny dostawca speleologicznych wrażeń polskiemu czytelnikowi, i za to mu chwała i dziękczynienie.

Sama książka jest dosyć przeciętna konstrukcyjnie i w wielu miejscach jest pisana typowo po amerykańsku, czyli każdy rozdział jest obowiązkowo krótki, treściwy do bólu i koniecznie kończy się jakimś cliffhangerem. W połączeniu z nachalnym marketingiem znajdującym także odzwierciedlenie w podtytule ("W poszukiwaniu najgłębszego miejsca na Ziemi"), który ma się do treści całej książki jak Mao Zedong do Dalajlamy, słabo to wypada ogólnie. Za to daję książce ocenę 5/10, ale nie o to tak naprawdę chodzi. Pomimo swoich słabości "Po omacku" daje możliwość zapoznania się z jedną z najbardziej fascynujących form aktywności ludzkiej, daje możliwość poznania takich niesamowitych indywidualności jak Bill Stone oraz poczucia chociaż ułamka tej pasji, która skłania ludzi każdej nacji do zagłębiania się w czeluściach Ziemi. 

W speleologii jest coś silnie atawistycznego. Opuszczanie się w dół, w nieokreśloną głębię i ciemność, patrzenie w otchłań rozciągającą się pod obserwatorem wywołuje niedookreślone wrażenie zapadania się w bezmiar kosmosu. Patrząc na niżej zaprezentowane zdjęcia i oglądając ujęcia w głąb skalnej macierzy mam zawsze nieodparte wrażenie pogrążania się mego umysłu w tajemnicę wszechrzeczy, że gdzieś tam na dnie leży odpowiedź na nurtujące mnie wszelkie pytania o sens życia, kolebkę istnienia. A to tylko wrażenia w 2D, co bym czuł będąc tam na miejscu, wisząc na linie i opuszczając się w przepaść Wielkiej Kaskady w jaskini Krubera? Jest w tym jakaś pierwotna moc maksymalizująca w człowieku jego metafizyczną naturę. Fascynujące i przerażające, pierwotnie dzikie i niedostępne. Jaskinie.

W "Po omacku" z założenia powinniśmy mieć do czynienia z przeciwstawieniem sobie dwóch osobowości, amerykańskiego kowboja Billa Stone'a i ukraińskiego gryzipiórka Alexandra Klimchuka. W praktyce to głównie prezentacja interesującej osobowości Billa Stone'a, a w opozycji dosyć ubogi opis działań ukraińskich speleologów. Klimchuk to w "Po omacku" tylko nazwisko firmujące działania pewnej grupy speleologów, w porównaniu ze Stonem wypada blado i symbolicznie, m.in. Klimchuk sam nie schodził podczas ustanawiania rekordu na głębokości -2.000 m. W tym miejscu należałoby więc wymienić także Jurija Kasjana z ekipy ukraińskiej, który osobiście dowodził i eksplorował najgłębsze zakamarki jaskini Krubera. Klimchuk jest tak anonimowy, że nie znalazłem żadnego jego zdjęcia w sieci. 

Patrząc obiektywnie z perspektywy czasu Bill Stone nie miał szans w tym domniemanym wyścigu, na poszukiwanie podziemnego bieguna Ziemi wybrał bowiem jaskinię Cheve w Meksyku, która jest dopiero na dziewiątym miejscu, jeśli idzie o głębokość na całym świecie i nie miałaby szans nie tylko z jaskinią Krubera, ale także z kilkoma jaskiniami alpejskimi. Tak było w dacie wydania "Po omacku", dzisiaj już wiadomo, że Cheve przegrywa już nawet z sąsiadującą jaskinią Huautla, chociaż nadal trwają prace nad znalezieniem połączenia pomiędzy Cheve, a nowo odkrytą (przy sporym udziale Polaków, stąd i nazwa) jaskinią J2, dzięki czemu Cheve wysforowałaby się na pierwsze miejsce na świecie. No cóż, wypada życzyć powodzenia, nie tylko kibicując Stone'owi, ale także z uwagi na istotny udział w tej eksploracji silnej ekipy speleologów z Polski. Niemniej także jaskinia Krubera została pogłębiona od momentu wydania "Po omacku", aktualnie jej głębokość wynosi -2.197,00 m, z perspektywą dalszych postępów w tym kierunku!

Co by dłużej nie przynudzać poniżej prezentacja w obrazkach i filmikach miejsc oraz osób, które pojawiają się na łamach książki Tabora. Polecam zapoznanie się z tymi materiałami, trochę zajęło mi ich uzbieranie w tym miejscu, a są o wiele ciekawsze niż większość moich odautorskich wypocin powyżej ;) No to jedziemy:

przygotowania do eksploracji jaskini Pena Colorada, czwarty od lewej stoi Bill Stone z żoną Pat, 1983r

Na zdjęciach Bill Stone w pracy, a na linku nieco oficjalniej podczas wykładu z 2006r. kiedy oświadczył, że będzie kierował założeniem stałej bazy na Księżycu: "I'm going to the moon. Who's with me?"

Tutaj filmik z eksploracji jednej z ładniejszych jaskiń Ameryki: Fantastic Pit, Ellison's Cave Georgia
Huautla Sistema, obecnie najgłębsza jaskinia półkuli zachodniej (1.545 metrów, czyli ok.70 metrów głębsza od Cheve), pierwsza meksykańska jaskinia Billa Stone'a, intensywnie eksplorowana przez niego w latach 1976-1988
wejście do Huautla
Film z najnowszej eksploracji i pogłębienia Huautla do -1.545 m: Sotano De San Agustin, Huautla
jaskinia Pena Colorada, próba dotarcia do dna Huautli z "drugiej" strony
Syfon 4 w J2, 600 metrów długości pomiędzy punktem wejścia i wyjścia, zdjęcie zrobił zapewne Gollum
Widok na syfon 2 w J2
Saknussemm's Well w jaskinii Cheve, atypowa studnia (zdjęcie Billa Stone'a z 2004r)
wejście do Cheve
Woda i tworzone przez nią syfony (podziemne bariery wodne) są obok ciemności podstawowym elementem jaskiń. Większość jaskiń jest w końcu efektem rozpuszczania skał wapiennych przez wody o lekko kwaśnym odczynie. Syfon jest informacją od boga, że tu właśnie kończy się eksploracja jaskini.*  Na tym filmiku widać mały strumyczek podczas eksploracji Huautla: http://www.youtube.com/watch?v=Mpp1x0yuP0k

Tutaj jest link do zdjęć i ich opisu z wyprawy do Cheve w 2003r. opisywanej w książce, wyprawy, która pogłębiła jaskinię do aktualnych 1.484 m: http://speleo.pl/jaskinie44-pl.htm. Na zdjęciach widoczne są m.in. Wet Dreams za obozem 3 oraz wspominani w książce trzej brytyjscy nurkowie jaskiniowi. Na jednym ze zdjęć jest chyba także Bill Stone. Już wtedy w wyprawie brali udział Polacy.

Wielka Kaskada, studnia w jaskini Krubera, na jej tle ukraińskie "pająki"
otwór wejściowy jaskini Martela w masywie Arabiki
aktualny plan jaskini Krubera (podobna mapka stanowi załącznik do "Po omacku"), wraz z wykazem ukraińskich speleologów
układ korytarzy jaskini Krubera w skale macierzystej masywu Arabiki i leżącej nieco wyżej i 1000 metrów na prawo jaskini Berczilska, z którą speleolodzy zamierzają połączyć jaskinię Krubera (trwają prace zmierzające do znalezienia połączenia)
dolina Orto-Balagan (dolina jaskiń) w masywie Arabiki
wejście do jaskini Krubera, ot taka tam dziura w ziemi
typowe atrakcje jaskini Krubera
ponownie wejście do Krubera

jaskinia Gouffre Mirolda
To tyle. W sieci jest mnóstwo fajnych zdjęć i filmów, nie tylko na temat jaskin Cheve i Krubera. Warto dla własnej przyjemności pogrzebać. Na koniec wspomnę, że z tematyką speleologii związane są dwa hollywoodzkie dreszczowce, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, tj. w latach 2005-2006.. Jeden to wyśmienity, zapadający w pamięć survival pt. "Descent" (jednak juz bez kontynuacji), drugi przeciętny, ale też pamiętliwy pt. "The Cave". 

* gwiazdką oznaczone są cytaty z książki Tabora