środa, 23 października 2013

Pył wodny oceanu

Wspaniała przygoda dobiegła niestety końca! David Lewis, jego żona, córki Vicky i Susie, Priscilla, wielu dobrych i uczynnych ludzi, których spotkali po drodze, a przede wszystkim światy, które odwiedzili, a które zniknęły już w powiększających się oparach historycznego zapomnienia. Biały człowiek w Afryce Równikowej i Południowej, rodzina Clunies Ross rządząca na Home Island w archipelagu Wysp Kokosowych, czy kameralność miasta Darwin, światy przeszłości. Miejsca i ludzie ożywają na kartach książek Lewisa, są żywi tak, jak żywe są dzieci na okładce "Dzieci trzech oceanów". Potężna dawka nostalgii i mimochodem dowód przemijania. I trochę smutku, bo gdyby nie mój kaprys, splot kilku nieoczekiwanych okoliczności i upór w poszukiwaniu książek Davida Lewisa w życiu bym o tej wspaniałej przygodzie mógł się nigdy nie dowiedzieć. 

"Dzieci trzech oceanów" Davida Lewisa stanowi drugi tom książkowej relacji z rejsu rodziny Lewisa i ich przyjaciółki katamaranem "Rehu Moana" dookoła świata. Pierwszy tom ("Córy wiatru") opowiadał o wciągającej podróży z Plymouth przez Patagonię do Nowej Zelandii i zrecenzowałem go tutaj. W "Dzieciach trzech oceanów" podróżujemy z bohaterami z Nowej Zelandii przez wyspy Polinezji i Melanezji, Nową Gwinęę, północną Australię, Wyspy Kokosowe, RPA, zachodnie wybrzeża Afryki, z powrotem do Plymouth. Przez trzy oceany. "Rehu moana" oznacza w języku polinezyjskim "pył wodny oceanu". Nazwa ta nie wzięła się z niczego, bo chociaż Lewis jest Brytyjczykiem, to jako dziecko wychowywał się na polinezyjskiej wyspie Rarotonga, w archieplagu Tonga. Stąd też, naturalną koleją rzeczy, wzięło się jego zainteresowanie polinezyjskimi metodami nawigacji, którym poświęcił część rejsu.

Podobnie jak w "Córach wiatru", także i w "Dzieciach trzech oceanów" Czytelnik otrzymuje sporą dawkę niezmiernie ciekawych informacji o żeglowaniu (w końcu wiem co to jest fok, kliwer, grot, bom, saling, bukszpryt, wanty itd., yeah!), spotykanych po drodze ludziach, przyrodzie, pogodzie i geografii. W "Dzieciach..." Lewis pisze jednak dojrzalej, bardziej świadomie, poświęca więcej miejsca relacjom międzyludzkim panującym na pokładzie Rehu Moana. 

Z ciekawostek fabularnych, bardzo osobliwy był temat odwiedzin żeglarzy na Wyspach Kokosowych (Ocean Indyjski, ok.1000 km na północny-zachód od Australii) i związanego z tym atolem rodu Clunies-Rossa. Według aktualnego info z Wiki "W 1826 Alexander Hare założył osadę na West Island, a w roku następnym na South Island osadę założył John Clunies-Ross. W 1831 Alexander Hare opuścił wyspy, a rodzina Clunies-Ross objęła w posiadanie całe wyspy ustanawiając na nich swoje feudalne lenno. (...) Wielka Brytania formalnie anektowała wyspy w 1857, po czym przyłączyła je do swoich azjatyckich kolonii. W praktyce na wyspach jednak nic się nie zmieniło. W 1886 królowa Wiktoria przekazała wyspy w wieczystą własność rodzinie Clunies-Ross.(...) W roku 1955 Wielka Brytania przekazała wyspy Australii i od tej pory stanowią one terytorium zależne tego kraju. Rządowi Australii nie podobało się feudalne zarządzanie wyspami przez rodzinę Clunies-Ross i zmusiła ją w 1978 do sprzedania praw własności do wysp." Tyle oficjalne info. Z relacji naocznego świadka  (Lewis i ekipa przybyli na Wyspy Kokosowe pod koniec września 1965 roku) wynika że "łamany pierścień półokrągłych wysp, otaczających lagunę Keelinga na Wyspach kokosowych, podzielony jest pomiędzy trzy imperia. Całość znajduje się pod administracją australijską, mieszczącą się na West Island (...), na Direction Island mieści się mała baza marynarki wojennej. Władza ta nie działa jednak na wyspie Home, będącej siedzibą rodu Clunies Rossa i jego wzorowej osady malajskiej. Posiadłość rodziny Rossów, która obejmuje również ogromne plantacje palm kokosowych na innych wyspach, zarządzana jest dobrotliwie i po ojcowsku, chociaż komuś może się nie podobać prawo, że każdy Malajczyk opuszczający Wyspy Kokosowe, traci na zawsze prawo do powrotu. (...) Trzecia autonomiczną jednostką na Wyspach Kokosowych była stacja telefoniczno-radiowa na Direction Island, która została zamknięta krótko przed naszym przybyciem na wyspę." Tak więc ów "feudalizm" polegał na tym, że ludzie byli w jakichś sposób związani z koniecznością życia na Wyspach Kokosowych.

Z niewiadomych mi przyczyn mapka przebiegu trasy żaglowca "Rehu Moana" z Wysp Kokosowych do Durbanu, zamieszczona na końcu książki, jest nieprecyzyjna. Wynika to z tego, że w książce Lewis płynął od północnej strony Madagaskaru, a potem Kanałem Mozambickim, tymczasem na mapce jest zaznaczona trasa poniżej wyspy. Dosyć spory i oczywisty błąd, wygląda to trochę tak, jakby tę ostatnią mapkę sporządzała inna niż autor osoba.

Ciekawym jestem też kogo David Lewis zaliczyłby do grona osób, o których pisze, że "wszystkie części Afryki znają plage ludzi, którzy po dwóch tygodniach pobytu piszą dzieło <<Czarny Kontynent widziany od wewnątrz>>" :) Przy okazji Lewis, będąc w RPA tylko przez chwilę, poczynił ciekawe obserwacje surrealistycznego życia tamże m.in. usłyszał historię o tłumaczu sądowym Tsafendasie, któremu tasiemiec w brzuchu kazał zastrzelić premiera Verwoerda. Generalnie faktycznie tak było, że 6 września 1966 roku niejaki Dimitrij Tsafendas zasztyletował premiera Hendrika Frenscha Verwoerda. Albo też historia słonia w Parku Narodowym Krugera, który wyrwał drzewo z korzeniami w całości, by skosztować liści ... do których z łatwością mógł wcześniej dosięgnąć.

Na koniec statystyczne podsumowanie rodzinnego rejsu dookoła świata piórem żeglarza, dwie książki, ponad 600 stron, a i tak nie oddają nawet 1% wszystkich wrażeń z podróży: "Rehu Moana przebyła w ciągu 3 lat i 2 miesięcy, które minęły od chwili jej wyjścia z cieśniny Plymouth, 41 609 mil morskich. Jest to prawie dwa razy więcej niz obwód Ziemi na równiku. (...) W czasie całej naszej wyprawy dookoła świata spędziliśmy 43% czasu na lądzie - w 37 portach osiemnastu krajów. Rejs był niezwykły, zarówno ze względu na typ jachtu (katamaran - przyp. mój), jak i na trasę i wiek dzieci. (...) Rehu Moana była pierwszym małym jachtem wielokadłubowym (do których zaliczamy katamarany i trimarany), który opłynął dookoła kulę ziemską, a przy tym trasa nie była najłatwiejsza z możliwych."

Przez te dwa miesiące wspólnej podróży z Davidem, jego rodziną i Priscillą zżyłem się z nimi, pomimo tego że ich podróż odbyła się kilka pokoleń temu, a Vicky i Susie powinny być aktualnie w wieku moich rodziców. No właśnie, powinny. O Davidzie są całkiem ciekawe artykuły-nekrologi z 2002 roku, kiedy zmarł w wieku lat 85. Jeden z nich zamieściłem przy recenzji "Cór wiatru", tutaj jest kolejny. Nie znalazłem niestety większych informacji o dalszych losach dziewczynek, Fiony i Priscilli. Jedynie na końcu "Dzieci trzech oceanów" tłumaczka zamieściła smutną informację o tym, że Fiona opuściła męża i dzieci w 1971 roku i zamieszkała sama, zaś Priscilla wyszła za mąż za jakiegoś żeglarza. Informacja ta tym bardziej zwiększyła moją ciekawość, która już chyba nigdy nie zostanie zaspokojona. 

I na koniec, w ramach rekomendacji, oddaję jeszcze raz głos autorowi: "Ich (dzieci - przypis mój) lata rozwoju i nasze lata dojrzałe zostały wzbogacone wieloma przeżyciami. Była między nimi proza i majestat wielu ciężkich sztormów, romantyzm palm dookoła atolu, wznoszących się nad horyzontem zamykającym biało nakraplany ocean, i wschód słońca, widoczny poprzez parującą mgłę nad rozległą brunatną powierzchnią rzeki Kongo. (...) zamiast obserwować życie, odbite w dziełach sztuki, chłonęliśmy sami właściwy surowiec, z którego powstaje poezja". 

Warto czasami poczytać takie zapomniane przez Boga i ludzi książki jak przygody Davida Lewisa i ferajny podczas podróży katamaranem dookoła świata. 

środa, 16 października 2013

Pod kopułą (Robert R. McCammon - "Stinger" ocena 8/10)







Lubię takie książki jak "Stinger", bezpretensjonalne, trzymające non stop nawalanki z niecodziennymi siłami zła, ciemności, kosmosu, czy natury, historyjki błahe, ale niezmiernie wciągające i urzekające swoistym klimatem "nowej przygody". McCammon to pisarz ciekawy, tworzący pozornie błahe i oklepane fabuły, ale jednak są to dzieła dostarczające określonych walorów emocjonalnych. W "Stingerze" (kolejnej po "Chłopięcych latach" powieści tegoż autora, która mi ostatnio wpadła w ręce) stworzył McCammon wysokooktanowy horror fantasy o pościgu Stingera (odrażający łowca nagród) za kosmicznym zbiegiem. Autor bawi się tutaj fabułą, czuć podskórnie niekontrolowaną frajdę z pracy nad "Stingerem", no bo który pisarz rozrywkowy nie chce napisać powieści o inwazji alienów na Ziemię? "Stinger" spodobał mi się przede wszystkim dlatego, że Mccammon zastosował tutaj uwspółcześnioną zasadę trzech jedności dramatu, czyli jedność czasu, miejsca i akcji. Uczynił to dosyć prostym chwytem, a mianowicie rzeczony Stinger po wylądowaniu w miasteczku Inferno stworzył nad nim i okolicami nieprzeniknioną kopułę, przez którą nic się nie przeciśnie (światełko z piramidy na powyższej polskiej okładce powieści). To, jeśli idzie o miejsce. Czas i akcja ograniczone są do jednej doby i jednego miasteczka. Ostatni raz zasada trzech jedności tak udanie została zastosowana w doskonałym "Relikcie" pary Preston&Child (w tym celu odsyłam do recenzji "Reliktu").

Bezpretensjonalna, pozytywna nawalanka z kosmicznymi monstrami w sercu spieczonego Słońcem amerykańskiego Południa. McCammon nie udaje nie wiadomo czego, nie sili się na cuda-wianki, chciał napisać prostą historię o walce z drapieżnym alienem, dorzucił do tego teoretycznie dobrego aliena (chociaż córeczka Hammondów może mieć na to odmienne zdanie), grupę zapyziałych rednecków ze spieczonego słońcem zadupia zapewniających apokaliptyczną scenerię i klimacik, całkiem porządną podwalinę charakterologiczną naprawdę licznego grona urozmaiconych bohaterów, do tego sprawny i rzetelny warsztat pisarski i mamy gotowe danie w postaci wysokiej jakości pulpy z gatunku horror fantasy.

"Stinger" to jest naprawdę dobra pozycja, rzadko się zdarza, by zwykła pulpa była tak rzetelnie napisana od strony logicznej, fabularnej i charakterologicznej. Jeżeli ktoś ma ochotę na tego typu niezobowiązującą lekturę, to "Stinger" jest jak znalazł, dużo dobrej zabawy, strachu i klimatu osaczenia. 

Czarci mściciel

W "Siarce" panowie Preston& Child zrobili introdukcję postaci Diogenesa Pendergasta, niemniej fabuła była zupełnie o czym innym i w ostatecznym rozrachunku stanowiła ogromne rozczarowanie. Ciężko więc nazwać "Siarkę" początkiem trylogii Diogenesa, raczej jest to taki spin-off do właściwej dylogii "Taniec śmierci"-"Księga umarłych".

Ale mniejsza z tymi pierdołami, najważniejsza jest treść, przeto skupię się teraz na "Tańcu śmierci", powieści, która z jednej strony potwierdza moje wcześniejsze wnioski, że panom skończyły się dobre pomysły i poszli w dziwność, makabrę i mocno naciągane motywacje bohaterów, z drugiej zaś fabularnie jest już lepiej niż w "Siarce" i autorzy trzymają w napięciu od początku do końca, a nawet zapodają porządnego twista na koniec. Ale po kolei.

W "Tańcu śmierci" Preston&Child idą już na całość, jeśli idzie o mieszanie światów przedstawionych swoich wcześniejszych powieści. Pojawiają się nie tylko Pendergast, D'Agosta, Laura Hayward, Smithback, Nora Kelly, Viola Maskalene, Constance, wracają także Margo Green i Corrie Swanson, ale ponadto panowie zapodają nam postać Eliego Glinna (przypomnę, że .... zginął w końcówce "Granicy lodu"), czy hakera Mima z "Laboratorium". Ten ostatni zabił mi niezłego ćwieka, bo za Chiny ludowe nie mogłem długo skojarzyć, gdzie on wcześniej wystąpił. Wraca też niesławny agent Coffey, który tyle krwi napsuł bohaterom w "Relikcie". Tutaj też zresztą wtrąca swoje zgniłe trzy grosze, co sprawia, że sytuacja agenta Pendergasta jest mocno nieciekawa przed "Księgą umarłych". Do akcji autorzy przywołują również kultowe nowojorskie Muzeum Historii Naturalnej, chociaż nie ma już tego niezapomnianego klimatu, co w "Relikcie".

W "Tańcu śmierci" Diogenes zabiera się ostro do dzieła. Najpierw ratuje swojego brata (pisałem przy recenzji "Siarki", że wykaraskanie się Pendergasta z tarapatów w jakich się znalazł będzie kpiną dla inteligencji czytelnika ... i w sumie się jednak trochę pomyliłem, mogło być gorzej pod tym względem), potem zaczyna zabijać jego mniej lub bardziej bliskich przyjaciół, by w morderstwa te wrobić właśnie Pendergasta. Wspomniana przeze mnie okoliczność, że zadawanie się z Pendergastem nie wpływa korzystnie na karierę, zdrowie i życie, w "Tańcu śmierci" znajduje swoje pełne odzwierciedlenie. Więcej niż połowa z wyżej wymienionych postaci traci coś z powodu zadawania się z Pendergastem, a jedna z nich traci wszystko. Fakt uśmiercenia tej osoby przez autorów był dla mnie nie do przyjęcia, niezmiernie się wkurzyłem takim bezceremonialnym jej potraktowaniem (chyba jestem fanem cyklu, skoro zajmują mnie taki głupostki), by na końcu okazało się ... no właśnie, tego dotyczy rzeczony twist :) Takie twisty lubię.

Tak więc fajnie, że panowie pozwolili wrócić do akcji większości swoich bohaterów (chociaż niektórzy dosłownie na chwileczkę). Dobrze trzyma się też fabuła, jest dynamiczna, pełna napięcia i mniej lub bardziej interesujących zwrotów akcji. Gorzej jest już niestety z bohaterami. Potwierdza się po raz kolejny, że panowie mają swój styl, potrafią pisać zajmująco, ale nie mają żyłki do bohaterów. Póki bohaterowie byli istotnym, ale tylko dopełnieniem dobrego pomysłu fabularnego, było ok. Trzy kobiece postaci (Hayward, Nora, Margo) są scharakteryzowane tak, że wszystkie sprawiają wrażenie klonów, różniących się jedynie kolorem włosów. Nie było to widoczne tak bardzo, gdy każda z nich występowała w oddzielnych powieściach, tutaj, wszystkie razem, są po prostu klonami. D'Agosta stracił chyba instynkt samozachowawczy, bo lezie za Pendergastem w każdą kabałę, a jego wątek miłosny z Hayward, sposób jego poprowadzenia przez autorów, to normalnie śmiech na sali. Smithback z kolei, pomimo katatonicznych wręcz doświadczeń z "Granicy osobliwości" (to, co tam zrobili z nim autorzy, to jakiś koszmar rodem z "Piły" przecież) z godną podziwu konsekwencją popełnia ciągle te same błędy i brnie w kolejne tarapaty (tutaj przynajmniej są one stosunkowo niegroźne, poza kilkoma siniakami). 

Najgorzej jednak wypada Diogenes Pendergast, to hipotetyczne koło napędowe tej całej trylogii Diogenesa. Pojawia się osobiście dopiero około 400 strony i w tym momencie już wiedziałem, że facet jest badassem-wydmuszką, karykaturą tego, kim miał być w zamierzeniu autorów. Gwoździem do trumny tej postaci są jej motywacje, a w zasadzie ich brak. Każdy, kto choć odrobinę liznął prawa karnego wie, że kluczem do współczesnego rozumienia tego prawa na całym świecie jest zasada winy (zresztą nie tylko w prawie karnym, także przy cywilistycznej odpowiedzialności deliktowej). Słusznym założeniem zasady winy jest to, że każda czynność człowieka (działanie, zaniechanie) wynika z określonej, wewnętrznej motywacji. czyn zabroniony jest rezultatem świadomie powziętej i zrealizowanej woli sprawcy – negatywnie ocenianego nastawienia psychicznego w formie zamiaru popełnienia czynu albo niezachowania wymaganej w danych warunkach ostrożności. W tym znaczeniu mieści się również nieumyślność (lekkomyślność i niedbalstwo). Historycznym przeciwieństwem zasady winy była tzw. zasada odpowiedzialności za skutek, zastosowana m.in. w Kodeksie Hammurabiego. Każdy więc się zgodzi, że zasada winy ma swój sens, niemniej bardzo istotne jest wykazanie u sprawcy określonego motywu. Biorąc pod uwagę wyrafinowanie kryminalnych zachowań Diogenesa Pendergasta, ciężko przypisać mu nieumyślność, zwłaszcza że gość dysponuje podobno IQ210! (dobrze że nie tysiąc pińćset sto dziewięćset). Kluczem więc do spójności i wiarygodności "Tańca śmierci" są motywacje Diogenesa, w końcu dokonanie morderstw i innych brzydkich rzeczy wymagało nie lada pomysłowości i przygotowań, do wytrwałości potrzeba jakiegoś motywującego czynnika. "Dlaczego zatem Diogenes morduje przyjaciół swojego brata, próbuje go wrobić w te morderstwa? - Bo go nienawidzi. - Ale, Wysoki Sądzie, dlaczego mój klient ma nienawidzić swojego ukochanego braciszka? Bo tak? Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie." Pod koniec częściowo zostaje to uzasadnione kradzieżą brylantów z Muzeum Historii Naturalnej, no ale z kolei po co mu te brylanty? Żeby sobie na nie popatrzeć? WTF?

Gdyby więc nie ogólna pretekstowość postaci Diogenesa i jego wydumanych motywacji, to "Taniec śmierci" byłby porządnym i rzetelnym czytadłem, a tak wychodzi piękna i sprawnie opowiedziana wydmuszka. Może lepiej będzie w "Księdze umarłych". 

środa, 9 października 2013

Piekło ziewa siarką

Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierzają fabuły i losy bohaterów kolejnych czytanych przeze mnie powieści mojego ulubionego (póki co) duetu Preston&Child. Gdzieś tak od "Gabinetu osobliwości" zaznacza się niebezpieczny zwrot w stronę makabry, okrucieństwa i za wszelką cenę szokowania czytelnika. Preston&Child zaczęli się skupiać na bohaterach, złych i dobrych, których zadaniem jest ciągnąć fabułę do przodu. Nie jest to jednak dobry pomysł, bo zwyczajnie panowie nie mają talentu do dobrej charakterystyki psychologicznej postaci. Tytułem przykładu w takim "Relikcie" bohaterowie byli ważni, ale całość do przodu ciągnął doskonały wątek naukowy i groza roztaczana w podziemiach muzeum przez przerażające monstrum. Geniusz "Reliktu" polegał właśnie na doskonałym wyważeniu proporcji pomiędzy fenomenalnym pomysłem fabularnym, poprawnie przedstawionymi bohaterami i miejscem akcji. Od "Gabinetu osobliwości" poprzez "Martwą naturę z krukami", aż do recenzowanej "Siarki" zaczyna być dla mnie coraz bardziej widoczne, że spółce Preston&Child pokończyły się po prostu dobre pomysły. Nie mając więc pomysłów dają nam więcej Pendergasta i jego poschizowanej rodzinki, co jest średnio zajmujące, biorąc pod uwagę, że panowie nie do końca potrafią prowadzić bohaterów. 

Po epizodzie w Kansas ("Martwa natura z krukami") Pendergast wraca do Nowego Jorku, gdzie dochodzi do dwóch makabrycznych (a jakże!) i zagadkowych morderstw. Tym razem Pendergast do spółki przybiera sobie  D'Agostę, dzielnego i prawego policjanta, który brał główny udział w wydarzeniach "Reliktu" i "Relikwiarza". Oprócz tego ze znanych wcześniej postaci pojawia się także Laura Hayward, wcześniej w "Relikwiarzu". Autorzy dają odpocząć zmaltretowanym w "Gabinecie osobliwości" Norze Kelly i Billowi Smithbackowi i z ramienia mediów wysyłają do akcji adwersarza Smithbacka, Bryce'a Harrimana. 

Generalnie jestem "Siarką" rozczarowany, sześćset stron tekstu, od ok. trzechsetnej strony dwa równoległe wątki (D'Agosta i Pendergast we Florencji oraz Hayward i Harriman w Nowym Jorku), z czego ten drugi motyw totalnie z czapy, mógłby spokojnie zostać wyrzucony z fabuły bez szkody dla całości. Zresztą główny wątek też jest słaby i ogranicza się głównie do fabuły typu Hannibal Lecter. Nie jest to niestety coś, co mnie urzekło u chłopaków, jak przy np. "Granicy lodu". Do tego mam wrażenie, że zadawanie się z Pendergastem nie wychodzi nikomu na dobre, ktokolwiek współpracuje z agentem ten ze stuprocentową gwarancją może się spodziewać wpadnięcia prędzej, czy później w nieliche tarapaty zdrowotne (tutaj np. D'Agosta z osiem razy cudem unika śmierci, ale już nie udaje mu się uniknąć utraty koniuszka palca w wyniku sadystycznych zabiegów jednego z badassów, a to i tak jest podobno nic, bo w kolejnych tomach mają zacząć ginąć bohaterowie, z którymi czytelnik się zżył, a którzy z lub przez Pendergasta przeszli niejedną gehennę). Czemu to wszystko ma służyć? Do tego akcja "Siarki" kończy się w takim momencie dla Pendergasta (nie będę spamował, ale są to nieliche tarapaty), że jego przeżycie w dalszych tomach będzie dla mnie kpiną autorów z inteligencji czytelnika.

"Siarka" to podobno pierwszy tom tzw. Diogenes trilogy. Rzeczony Diogenes pojawił się w "Siarce" jedynie w didaskaliach, więc określanie "Siarki" jako elementu tej trylogii jest niezłym spojlerem, a jednocześnie nadużyciem. W każdym razie przystępuję do "Tańca śmierci".

poniedziałek, 7 października 2013

Od powietrza, wybaw nas Panie!

Graham Masterton - "Plaga" (ocena 3/10)
Graham Masterton jaki jest, każdy widzi. Wystarczy wypowiedzieć jego nazwisko, a już czytelnik ma przed oczyma konkretny produkt. Od początku kariery Masterton niczym nie zaskakuje, trzyma określony poziom literatury trzeciego sortu, czasami jedynie osiągając wyżyny tego poziomu. Sympatyczny człowiek, którego w dodatku w Polsce uwielbiamy z uwagi na jego nie skrywane sympatie do naszego kraju, co najwyżej przeciętny pisarz, tworzący literaturę, której największą zaletą są sprawnie poprowadzone i szybko czytające się fabuły. I taka też jest "Plaga", powieść z wcześniejszego okresu twórczości Mastertona, kiedy to stworzył kilka synonimicznych dzieł o tematyce katastroficznej (np. "Głód").
"Plagę" (pod tytułem "Zaraza") i "Głód" pierwszy raz czytałem w innym życiu, w końcowych latach szkoły podstawowej, jeszcze mieszkałem wtedy we Wrześni i połykałem wszelkie treści typu sensacyjnego, czy horrorowego, fantastyki wtedy za bardzo nie ogarniałem. I trzeba przyznać, że "Plaga" i "Głód" to była to literatura traumatyczna, z której śniły mi się koszmary w postaci okrutnych i zbiorowych gwałtów. Poniekąd z ciekawości oraz by trochę odczynić te wspomnienia wziąłem się ponownie za "Plagę". To, co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, jak słabo mnie teraz obeszła ta powieść o dosyć kiepskiej, schematycznej fabule, kiepsko poprowadzonych i zachowujących się co chwila sprzecznie z własnym charakterem bohaterami (poza doktorem Petrie), z zakończeniem wskazującym na to, że Masterton nie wiedział, po co pisze "Plagę". Do tego wyjaśnienie pochodzenia "dżumy" jest przekomiczne i jest najlepszym dowodem na to, jak niewysokich lotów literaturę tworzy sympatyczny Anglik. 
Również mityczna scena gwałtu, prześladująca mnie od młodości, w wersji dorosłej śmieszy i zaskakuje swoim absurdem i zbędnością dla rozwoju fabuły, czy też rozwoju postaci znieważonej gwałtem dziewczyny.  Ot kobitka została brutalnie, wielokrotnie zgwałcona i nic z tego nie wynika, ot taki tam przerywnik. Nie wspominając już o nieprawdopodobnym ciągu zdarzeń, który do tego gwałtu doprowadził.
Masterton w "Pladze" nie wykorzystuje zupełnie potencjału zarazy, ograniczając się do kilku oklepanych rekwizytów, jak inwazja krwiożerczych szczurów, rozboje, gwałty, morderstwa, zamieszki itd. Nic odkrywczego, a szkoda, bo Masterton potrafi całkiem klimatycznie i plastycznie pisać poszczególne sekwencje.

Na koniec coś z zupełnie innej beczki, myśl nieuczesana z Internetu niejakiego obywatela "paastj", w tym kontekście: Smutnym jest, gdy czyjeś "przekonania" są dla kogoś ważniejsze od tak podstawowych wartości, jak choćby relacje rodzinne.
Tragicznym jest, gdy te "przekonania" są bezsensowne i nieuzasadnione, a wynikające z upośledzonego poczucia honoru, religii czy tradycji.
Karygodnym jest, gdy przez te "przekonania" ktoś niewinny musi ucierpieć - nie tylko fizycznie, a również przez oskarżenie o coś, czego tak na prawdę padł ofiarą. 
Wspaniała wypowiedź, Nobla temu Panu poproszę!

sobota, 5 października 2013

Nie każdy pisać może...

Minął już ponad rok, od kiedy stworzyłem tego bloga. Zadziwiające jest to, że nadal go prowadzę i mniej lub bardziej regularnie aktualizuję, chociaż ostatnio czynię to rzadziej. A już totalnie zaskakujące jest dla mnie, że czytacie mojego bloga, moi Drodzy :) Dzięki Wam, to miłe i stanowi niebagatelną zachętę do dalszego pisania. Raz idzie mi to lepiej, raz gorzej, czasami mam ochotę daną książką wytrzeć podłogę, czasem też powieść jest tak oklepana i nudna, że ciężko sklecić choć dwa sensowne zdania na jej temat, ale największą frajdę sprawia mi napisanie entuzjastycznej recki książki, która wgniotła mnie w fotel i pozostawiła w stanie jak po najlepszym seksie (np. "Źródło Mamerkusa", czy ostatnio "Granica lodu"). Jestem krytyczny to fakt, ale nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Gdybym był tylko hejterem, to co by był ze mnie za fan literatury? Myślę, że moje refleksje są na tyle obiektywne w ramach pewnej aksjologii, że stanowią dla Was jakiś punkt odniesienia do czytania książek naprawdę godnych uwagi.

A co do innych rzeczy, które kocham, to no cóż... Chciałem napisać coś o Wimbledonie, ale turniej ten skończył się mimo wszystko rozczarowaniem w przypadku polskich półfinałów. Po Wimbledonie chłopaki grali już tylko gorzej, Agnieszka na swoim normalnym poziomie przed Us Open, ale w jej przypadku już nie podniecam się występami pozaszlemowymi. Dziewczyna wygrała już wszystko, co ważne, z wyjątkiem tej wisienki na torcie, tego upragnionego Szlema. Niestety w Us Open wtopiła koncertowo w 4 rundzie.

Z kolei w górach w tym roku nie byłem, ale nadal jest szansa na mały, jesienny wypad w Beskidy. Jakby co wrzucę potem foty. Aktualnie ekscytuję się CLT20 (czyli Liga Mistrzów krykieta w formule twenty20). Mniej więcej rok temu spłodziłem wpis o zdobyciu przez reprezentację Karaibów mistrzostwa świata w twenty20 (tutaj), w tym roku też coś może skrobnę.

To tyle tytułem wstępnych refleksji o wszystkim i o niczym. Pora na słów parę o książkach, co do których odnosi się tytuł posta, chociaż w odmienny sposób. 


Elżbieta Cherezińska - "Gra w kości" (ocena 2/10) 
Czy ktoś dzisiaj pamięta Wieletów? Prusaków? Sławnikowiców? Jedno ich wszystkich łączy: są gatunkiem wymarłym, wyginęli. Połabianie i Prusacy w wyniku germańsko-krzyżackiej kolonizacji, Sławnikowice w wyniku dworskich intryg w młodym państwie czeskim. Nadto mało podkreślanym, ale bardzo istotnym czynnikiem intensywnej chrystianizacji na przełomie X i XI wieku była zwykła chęć przetrwania narodu. Chrześcijaństwo stanowiło gwarancję jedności, spójności, wiara w jednego Boga unifikowała regiony, podzielone ustrojem opartym na wspólnocie rodowej i partykularnych wierzeniach religijnych. Kto się nie chrzcił narażał się na narodową śmierć. To właśnie spotkało Wieletów, którzy zaciekle walczyli z chrześcijaństwem, aż w końcu zostali zduszeni przez połączone siły Cesarstwa Niemieckiego i księstwa Polan. Ówczesne Połaby (ziemia rdzennie słowiańska) to dzisiejsze Niemcy Wschodnie po prostu. W tym wszystkim znakomicie odnalazł się wówczas Bolesław Chrobry, który ugruntował po swoim ojcu, a nawet powiększył władztwo jednolitego państwa Polan.

Jak więc napisać niebywale nudnego i siermiężnego kupsztala o tych niezmiernie interesujących czasach, o czasach św. Wojciecha, zjazdu gnieźnieńskiego, panowania papieża-naukowca-reformatora Sylwestra II, Bolesława Chrobrego i cesarza Ottona III? Elżbieta Cherezińska przychodzi z pomocą i swoją "Grą w kości" udziela perfekcyjnej odpowiedzi na to pytanie. Autorka obficie korzysta ze źródeł historiograficznych, niemniej jest to korzystanie bezmyślne i toporne, na zasadzie bardziej kopiuj-wklej + stereotypy, aniżeli próba oddania klimatu społeczno-politycznego tamtych czasów. Znamienne jest to, że np. Cherezińska w ogóle nie pochyla się nad wpływem świeżo nabytego chrześcijaństwa na życie społeczne Polan, fascynujące przecież musiało być wzajemne przenikanie się pogaństwa i chrześcijaństwa. Do dzisiaj przecież mamy ślady tegoż np. w wielkanocnym zwyczaju zajączka. W zamian tego dostajemy oklepaną do bólu, nudną i nijaką historyjkę o tym, jak to Otto spotkał Bolka i co z tego niby wyniknęło. Zieeew! Jakieś żenujące, kilkustronicowe opisy inicjacji seksualnej Ottona, to ma być ta tytułowa gra w kości?

No i zdarzają się i takie kwiatki: "(fragment dialogu) "Radzim dotarł do Rzymu dopiero zimą. Wcześniej spotkał się z cesarzem w Akwizgranie. Był przez niego przyjęty na audiencji i, jak się zdaje, także na prywatnym posłuchaniu, to potwierdza wieści, jakie przyniósł stamtąd Bogusza, który jednak nigdy nie mówił, czego dotyczyła rozmowa w cztery oczy, bo go przy nim nie było, zaraz potem wrócił do nas, jak było umówione". Konia z rzędem temu, kto rozumie ten bełkot. Takich fragmentów jest oczywiście więcej, ale szkoda mi sił i czasu, by je cytować.

Autorka nieudolnie próbuje ukazać Ottona III i jego nauczyciela Gerberta (papieża Sylwestra II)  jako jednostki wybitne, wyrastające ponad swoją epokę, Bolesława Chrobrego zaś jako wielkiego, charyzmatycznego męża stanu, gotowego iść za ottońską ideą odnowionego cesarstwa rzymskiego. Z uwagi na brak umiejętności  czysto pisarskich (nie wiem, może brak lepszej korekty, samokrytycyzmu?) wyszedł jej festiwal męskich, histerycznych płaczek, w dodatku całkowicie oderwanych od rzeczywistości, wspierających się na zbrojnym ramieniu impulsywnego i emanującego samczą siłą polańskiego władcy. 

Do tego ten nieszczęsny, dwukierunkowy podział fabuły, z jednej strony losy Ottona jego ferajny, z drugiej akcja toczy się w otoczeniu Bolesława. Element ten w połączeniu z porażką autorki na polu konstrukcji postaci i dialogów sprawia, że "Gra w kości" stanowiła dla mnie czytelniczą drogę przez mękę. Najlepszym fragmentem całości był zjazd gnieźnieński, a więc moment, gdy Bolek i Otto się w końcu spotykają. Przez kilkanaście stron fabuła jest jednostronna i od razu jest lepiej. No ale Cherezińska nie kończy powieści na zjeździe, okazuje się bowiem w końcu, że jej celem było opowiedzenie, jak doszło do interwencji Bolesława na Miśni i początku kilkunastoletniej wojny z cesarstwem (1002-1018). Jednak w tym miejscu już mi, że tak powiem brzydko, to zwisało. 

Sandor Marai - "Niebo i z(Z)iemia" (ocena 3.5/10)
Esy-floresy od nieznanego mi wcześniej węgierskiego pisarza. Marai spisuje przemyślenia wszelakie na tematy ważkie i prozaiczne, z których wyłania się obraz  zadufanego, egocentrycznego mizoginika, traktującego siebie samego z wyższością pana (pisarz) nad nieokrzesanymi parobkami (motłoch). Najlepsze jest to, że Marai nie jest w stanie nawet mrugnąć do swoich wiernych czytelników (byli i są tacy?), gdyż jedzie po nich równo z nieczytelnikami. Marai to bóg, reszta to masy, nic nie rozumiejące z jego prywatnej religii. 

Na Marai'ego zwróciłem uwagę poprzez recenzję z jego książki "Sąd w Canudos" zamieszczoną na Esensji. Momentalnie zapragnąłem przeczytać tę powieść, a tymczasem najpierw w moje ręce trafił dziwny zbiór myśli "głębokich" "Niebo i ziemia", o życiu po czterdziestce, umieraniu i pisaniu. Kwaśno-gorzki obraz świata oczyma pisarza rozczarowanego i pogodzonego z losem. Traktując tę pozycję dosłownie dostajemy obraz spaczonego życiowymi nieszczęściami umysłu pisarza-człowieka przegranego, złamanego przez świat, wojnę i małostkowość innych ludzi. Przenośni nie stwierdziłem, gdyż zwyczajnie "Niebo i ziemia" drugiego dna nie posiada, chociaż Marai nieudolnie próbuje ściemniać w tym kierunku.

Na szczęście, z rzadka bo rzadka ale jednak, zdarzają się również całkiem trafne przemyślenia. I, kierując się zasadą, że szklanka jest do połowy pełna, zacytuję tutaj dwie z tylko kilku udanych myśli Marai'a, pomijając tę kiepską resztę: "(...)Uważnie przyglądam się światu i czuję, nie bez zdziwienia, że nic dość mocno mnie z nim nie łączy, stąd też nie boję się niczego. Ale jeszcze trochę (...) boję się samego siebie. Podejrzliwie przyglądam się sobie, temu osobliwemu przeciwnikowi, którego każdą sekretną myśl znam doskonale, a jednak nie potrafię przewidzieć jego kroków i uczynków. Boję się siebie, bronię się przed sobą wszelkimi dostępnymi środkami, karcę siebie i gdy trzeba, straszę, a nawet wymierzam sobie karę. (...) Czasem boję się, że w końcu on jest jednak silniejszy, ten drugi ja, znajomy i niezrozumiały, który (...) jest mną co najmniej tak mocno, jak moje ręce lub oczy. (...)" albo: "(...) Siły, jakie uruchamiają się podczas porodu, są siłami życia i śmierci: matka i dziecko podczas tych godzin niezmiennie błąkają się między życiem i śmiercią, w głuchej ciemności, powodowani ślepym instynktem. Takie siły napinają ciało matki, takie siły ożywają w owych chwilach, jak w czasie trzęsienia ziemi. (...)"

Tak więc dziwny był to dla mnie eksperyment i mam nadzieję, że wspomniany "Sąd w Canudos" będzie pozycją o "Niebo i ziemię" lepszą.