piątek, 20 września 2013

Pies, ptaszek i 53 karty

Oj ciężko idzie mi ostatnio czytanie, pisanie bloga i ogólnie życie. Co prawda ciężkość wynika po części z niewygodnych godzin pracy, mocno nieszczęśliwego miejsca pracy, wrastającego paznokcia palucha lewej stopy i dziwnej kontuzji (złamanie, stłuczenie?) palucha prawej stopy, przez co chodzę jak kulawy pirat, po części jednak z tego, że zwyczajnie ostatnio nie idzie mi czytanie. Rozgrzebałem kilka książek, w kulminacyjnym momencie było wczoraj rano sześć pozycji, niektóre są wybitnie nieciekawe i muszę się zmuszać torturami, żeby je czytać (jak np. "Grę w kości" Cherezińskiej). Strach się bać, co będzie dalej, niemniej poniżej postaram się sprezentować kilka zdań o tych książkach, które udało mi się skończyć..

1. Arthur Conan Doyle - "Pies Baskerville'ów" (ocena 7/10)
Trzecią z kolei powieść Doyle'a o Holmesie skończyłem już jakiś czas temu, ale nie miałem jakoś siły, żeby coś o "Psie Baskerville'ów" skrobnąć. Z kryminału na kryminał forma Doyle'a wzrasta, chociaż nadal coś tam brakuje. Tym razem tandem Holmes/Watson trafia na prowincję, gdzie musi się zmierzyć z klątwą ciążącą nad pewnym znamienitym dla okolicy rodu. Klimacik powieść ma niezgorszy, niemniej nie jest to quasi-horror, jak tradycyjnie "Pies Baskerville'ów" jest sprzedawany. Ot klasyka kryminału z nutką mistycznego dreszczyka w tle. Na pewno jednak najlepsza merytorycznie i fabularnie część przygód Holmesa z dotychczas przeze mnie przeczytanych. 
Trochę mierzi jedynie sztuczny podział na ludzi szlachetnych (Baskerville) i podłych do szpiku kości (morderca). Być może wynik to z kolejnego specyficznego elementu XIX-wiecznej Europy. W "Znaku czterech" była to kokaina, traktowana jako niegroźny stylumant umysłu, tutaj jest to fizjonomika, czyli determinizm cech człowieka wynikający z kształtu głowy. Motyw ten przewija się w "Psie Baskerville'ów" dosyć często, np. "Pozwoli mi pan, panie Holmes, zbadać swoją czaszkę. Od pierwszego rzutu oka spostrzegłem, że jest niezwykła: zdradza zdolności, rzekłbym nawet — geniusz dedukcyjny. Taka czaszka byłaby ozdobą każdego muzeum. Przyznaję, że jej panu zazdroszczę." Wbrew pozorom nie jest to niewinny tekst, chociaż brzmi śmiesznie. Słowa doktora Mortimera są wyrazem rozpowszechnionej w XIX wieku wiary w fizjonomikę, pseudonaukę, której założeniem była wiara w to, że wygląd twarzy, kształt czaszki determinuje charakter człowieka i jego powodzenie w życiu. Fizjonomicy twierdzili, że potrafią rozpoznać w człowieku przestępcę. W skrajnych przypadkach postulowali eliminowanie ze społeczeństwa egzemplarzy, których wygląd determinuje do schodzenia na złą drogę, co było wyrazem eugenicznego podejścia do ludzi. Takie to były "oświecone" czasy.
Na koniec życiowa konstatacja naszego genialnego detektywa: "Naprawdę złym jest ten mężczyzna, którego nie opłakuje żadna kobieta."

2. Kurt Vonnegut "Popatrz na ptaszka" (ocena 5/10)
Lektura tramwajowa. Na początku istnienia mojego bloga przeczytałem zbiór opowiadań "Armagedon w retrospektywie", wydany już po śmierci pisarza zestaw odpadów jego twórczości, które upchnął w szufladzie bez zamiaru ich wydawania. Można było jednak liczyć na spadkobierców. Teraz kolejny taki zbiorek pod zawadiackim tytułem "Popatrz na ptaszka". Jak to w przypadku takich zestawów, raz jest lepiej, raz jest gorzej. Na szczególną uwagę zasługują "Mili ludeczkowie" (w stylu Dicka, nie wiadomo, czy to kosmici, czy obłęd bohatera), "Krople wody", czy wiodące "Popatrz na ptaszka". Reszty już za bardzo nie pamiętam, chyba jednak większość tekstów powinna była zostać w szufladzie.

3. Jostein Gaarder "Przepowiednia Dżokera" (ocena 6/10)
W normalnych okolicznościach powieść zupełnie nie z mojej bajki, przeczytana wyłącznie z uwagi na uczestnictwo w pewnym klubie książki. Warunkiem udziału w klubie jest czytanie bez szemrania wyznaczonej pozycji, stąd się zmusiłem. No i w sumie nie było tak źle. Dużo mądrości w stylu Paulo Coelho i mniej lub bardziej błyskotliwego filozofowania, niemniej "Przepowiednia Dżokera" to powieść zupełne niezła pod względem konceptualnym. Lubię takie rzeczy, gruntownie przemyślane, zapięte od a do z, konsekwentna i w pewien sposób oryginalna. Do tego fabuła jest wciągająca, koncept (rola jednostek-dżokerów w społeczeństwie, jako dostrzegających więcej niż inni), chociaż bez większych rewelacji. Czytało się całkiem nieźle. Na zdecydowany minus motywy ucieczki matki od rodziny (słabe to było, matka znika, porzuca wręcz męża i syna, nie kontaktuje się z nimi, oni jada do niej po iks latach, ona ich widzi i ni z tego ni z owego wraca do nich, rzucając znienacka dotychczasowe zajęcie; bałbym się takiej kobiety) oraz wspomniane pitolenie o kosmosie, życiu i zeszłorocznym śniegu, no ale to w końcu dzieło spod pióra autora "Świata Zofii" mogło być zdecydowanie gorzej. Gaarder to jednak sprawny wodolej, potrafi sprzedać truizm i prawdę objawioną jako świeży towar. Generalnie więc jestem całkiem zadowolony, póki co uczestnictwo rzeczonym klubiku ma swoje pozytywne strony.

Tyle na dzisiaj, może uda mi się wymęczyć coś do końca tygodnia i wtedy objawię się znowu na swoim blogu błyskotliwymi wypowiedziami i ciętym językiem.

wtorek, 17 września 2013

David Henry Lewis - "Córy wiatru" (ocena 8/10)

David Henry Lewis - człowiek legenda w środowisku wilków morskich, żył w latach 1917-2002 i było to życie zasługujące na ciekawą filmową biografię. Żeglarz-amator, podróżnik, lekarz, "the sailor who set out to see it all" (jak napisał o nim tutaj jeden z australijskich portali, po jego śmierci). W artykule tym czytamy, że Lewis był człowiekiem, który przeżył więcej przygód, niż ktokolwiek, ale będzie znany przede wszystkim ze swoich autorskich badań nad tradycyjnymi metodami nawigacji Polinezyjczyków. Czy ja wiem, ja go od tej pory będę raczej kojarzył jako gościa, który miał śmiałość powiedzieć dotychczasowemu życiu "fuck off" i zacząć realizować własne marzenia. No i nie bać się wciągnąć w ich realizację rodzinę. Wspaniała przygoda. Na forach internetowych David Lewis wymieniany jest wśród "top 10 inspirational sailors". Porządna nobilitacja, bo co innego branżowe uznanie, a co innego podziw zwykłych ludzi. 

Sam Lewis o filozofii swoich przygód mówi w ten sposób (nie podejmuję się przetłumaczenia, musi wystarczyć oryginał): I think adventure is important to a human being because I think we're all born with an outgoing curiosity, curiosity for what lays on the other side of those ranges. Water can clearly be a barrier to contact between different places, but can be also a highway. The ocean, to me, I think, has been a pathway to many adventures, many projects, much learning. I think, in any enterprise, the dream, the vision, comes first. And then you have to work out how you're going to make it happen. I've never been interested in things that you just watch. I want to participate. Nie da się ukryć, że filozofia tego gościa do mnie mocno przemawia, im jestem starszy, tym mam większe poczucie upływającego czasu i chęci odnalezienia swojej własnej przygody. Tutaj jest źródło tej wypowiedzi.

"Córy wiatru" to świetna, klimatyczna opowieść o rodzinnej wyprawie katamaranem dookoła świata. I zupełnie nie przeszkadza temu fakt, że Lewis nie za bardzo potrafi pisać. To znaczy prawidłowo konstruuje zdania i przekazuje morze fantastycznych informacji, ale czyni to z topornością drwala, autor zresztą sam pisze o sobie, że nie potrafi oddawać odczuć, doznań, skupia się na kronikarskiej, niemalże beznamiętnej relacji, sporadycznie wspominając o emocjach towarzyszących podróży. Być może wynika to z tego, że książka była pisana przy ścisłej współpracy z żoną i oboje stwierdzili, że pewnych rzeczy lepiej pozostawić w tajemnicy życia prywatnego. Mnie tam rybka, można skupić się na samej podróży od strony technicznej i topograficznej.

Gwoli ścisłości "Córy wiatru" opowiadają o pierwszej części tej podróży, tj. z Plymouth, przez Newport, Wyspy Zielonego Przylądka, Ziemię Ognistą, wody Patagonii, Juan Hernandez (wyspa Robinsona Cruzoe), Wyspy Wielkanocne, Tahiti, Wyspy Cooka do Nowej Zelandii. Kontynuacją tej podróży ma być książka "Dzieci trzech oceanów", do której wkrótce się zabiorę. Środkiem lokomocji był dwukadłubowy katamaran "Rehu Moana" (tutaj jest filmik z jego wodowania, w tle przewijają się bohaterowie przygody), a jego kapitan dr David Lewis rozpoczął żeglugę od wzięcia udziału w samotnych regatach przez Atlantyk (Plymouth - Newport). Początkowo (od Newport) załogę w podróży stanowiła jego żona Fiona i dwie córeczki. Gdy zaczynali podróż Vicky miała niewiele ponad rok, Susie jeno dwa i pół roku (albo na odwrót). Można zgryźliwie napisać, że dzisiaj Davidowi i Fionie z powodu narażania dzieci na niebezpieczeństwa oceanicznej wędrówki odebrano by prawa rodzicielskie. Wówczas jednak (lata 60-te) byli oni uważani za bohaterów, ich odwaga i determinacja komentowana na całym świecie, a dziewczynki uwielbiane w każdym porcie. Później, po dotarciu do Valparaiso, jeszcze jedna dorosła osoba uzupełniła załogę. Pozwoliło to Lewisowi na poczynienie od tej pory bardzo ciekawych eksperymentów w żegludze bez kompasu po Pacyfiku. W zasadzie jednak książka jest opowieścią o rodzinie, sprawozdaniem z przygody, która z pewnością powoduje, iż wielu ludzi zazdrości Lewisom ich determinacji i odwagi. 

Niejako na marginesie Lewis czyni ciekawe i nieco melancholijne obserwacje, np. trafnie wskazał (w kontekście zagrożonych wyginięciem Indian Alaculufów z Patagonii): "wydawałoby się, że obecne wysiłki, aby ocalić gatunki zwierząt, którym grozi wymarcie, powinny iść w parze z podobną działalnością na rzecz unikalnych społeczeństw ludzkich".

Bardzo satysfakcjonująca, wymagająca lektura, która pozostawiła mnie niezatarte wrażenie, pomimo toporności stylu pisarskiego Lewisa. Już nie mogę się doczekać kontynuacji. 

wtorek, 3 września 2013

O kondycji współczesnej fantastyki słów obcego kilka...

Pod recenzją filmu "Dary anioła. Miasto kości" w sieci znalazłem taki wpis obywatela "born81", odnośnie kondycji współczesnej kultury rozrywkowej. Podpisuję się pod tym wszystkim, co mam:

"Straszne jest ilość podróbek w fantastyce. Dobre fantasy albo s-f wymaga wnikiliwych studiów i szerokiej wiedzy z zakresu historii, etnologii, religioznawstwa, psychologii, nauk społecznych. Kiedyś taką literaturę uprawiali wizjonerzy, odrzuceni przez 'poważnych' literatów. Mam na myśli Sapkowskiego, Tada Williamsa, GRRM, Roberta Jordana, Robin Hobb, Orsona Scotta Carda, czy Tolkiena. Zresztą Szekspir czy Mickiewicz to też autorzy fantasy na całkiem niezłym poziomie.

Rynek wziął tylko formę bez treści, przecież elfy i demony to metafora wykorzystująca stare baśnie, w których zawarte są prawdziwe historie, teraz zaś wydawca mówi: napisz coś w stylu Tolkiena, żeby też były różne rasy, smoki i czary mary. Potem reklamuje się kolejnego 'spadkobiercę Tolkiena', który jest zwykłym grafomanem, a książki to gnioty, puste i kiepsko napisane. Język, którym pisze autor, sam w sobie jest dowodem na to, ze coś wie, bo żeby dobrze pisać, trzeba najpierw dużo czytać, ale i wiedzieć, co się czyta, i rozumieć, co się czyta. Inaczej, to można przejrzeć tysiące książek i nic się z tego nie wyniesie.

Potem wypociny kopistów się jeszcze przenosi na ekran. Porażka."

Sierpniowe impresje czytelnicze

No dobra, było sporo o wypalaniu traw, to teraz krótko i na temat o innych zaliczonych ostatnio pozycjach.

1. Rafał Kosik "Mars" (ocena: 2/10)
Koszmar stylu i konceptu. Z Kosikiem miałem do tej pory do czynienia dosyć dużo, byłem pozytywnie do niego nastawiony po "Verticalu", pierwszych dwóch, czy trzech powieściach z cyklu o Felixie, Necie i Nice oraz fenomenalnym opowiadaniu "Ilsa". Niestety każda z powieści zawiera braki, które wskazują na to, że Kosik nie umie pisać dłuższej formy. W "Verticalu" prawie się udało, świetny koncept został spartolony katastrofalnym zakończeniem (pisałem o tym tutaj), w rozdętym do niepojętych rozmiarów "Kameleonie" nie ma nic ciekawego, poza ostatnim rozdziałem, który jest zresztą pierwowzorem powieści, "Gang niewidzialnych ludzi" to w zasadzie zbiór opowiadań w formie rozdziałów, połączonych koncepcyjnie postaciami bohaterów, reszta powieści stanowi mniejsze lub większe powielenie pomysłów z "Gangu niewidzialnych ludzi". Jedynie niedoceniana "Trzecia kuzynka" stanowi najlepszą powieść Kosika.
"Mars" plasuje się na tym samym poziomie, co "Vertical" i "Kamelon", dodatkowo zawierając wszystkie możliwe wady powieściowego debiutu. To, co zalinkowałem powyżej odnośnie "Verticalu:", odnosi się także do "Marsa". Kosik pisze bez konspektu, jak leci, jak mu akurat makówka podpowiada (sam się d tego przyznał w jednym z wywiadów), i to widać. Kosik nie jest Danem Simmonsem, by mu się takie bezkonspektowe pisanie udało. Nudy, nudy, nudy, przeplatane domorosłą filozofią bohaterów poprowadzonych jak w teatrzyku kukiełkowym. Tytułem przykładu scena: środek pustyni marsjańskiej (nie wiadomo gdzie, chociaż należy mniemać, że chodzi o półkulę północną) senator Griffin, który przeżył katastrofę samolotu, który najpierw był przedstawiany jako podstarzały zboczeniec (niech mi ktoś wytłumaczy o co chodziło z macaniem Doris po kolanie), a potem zbawca ludzkości, prowadzi dyskusję światopoglądową na temat religii z ludźmi pustyni, którzy go uratowali (i którzy nie mają pojęcia, co to religia??!!! WTF?, bo na Marsie nie ma ustawowo religii):
"(...)- Religia jest więc złem?
- Jeśli jest prywatną sprawą ludzi, to nie. Problemy zaczynają się, gdy miesza się z polityką i próbuje ingerować w życie publiczne. A już dwie różne religie z reguły oznaczają nienawiść. W jednym społeczeństwie może istnieć tylko jedna religia. Jeśli jest inaczej, zaczyna narastać konflikt. Tak było na Ziemi, gdy zaczęły znikać granice. Nie ma religii - nie ma wojen ideologicznych.(...)" Taki trochę poziom myślenia i naiwności piętnastolatka, który widzi wszędzie proste sposoby na rozwiązanie fundamentalnych problemów ludzkości. Trochę jak z pomysłem apartheidu swego czasu. Idea nie była zła, ale pomysł w praktyce tak głupi, że wszyscy na świecie od początku stukali się w głowę. 
Pomijając już fakt wiekopomnych i prowadzonych na poziomie dysput spod budki z piwem dyskusji o sprawach ważnych, to wytłuszczony wniosek jest tak karygodny i totalnie nietrafiony, że nawet głowa małego dziecka, by to ogarnęła. Nie wiem, co łyka Kosik, ale za pisanie o sprawach, na których się nie zna, nie powinien się zwyczajnie zabierać. Przecież truizmem jest, że to właśnie brak rozwarstwienia społecznego, życie multi-kulti (religijno-narodowościowe) jest źródłem pokoju między narodami. Oczywiście musi to być pełna symbioza, nie może to być coś na kształt apartheidu, ale na kształt Rzeczpospolitej Obojga Narodów z XVI wieku, gdzie wszyscy żyli ze wszystkimi w wielkiej zgodzie i wzajemnym szacunku. 
Fabularnie akcja dzieje się najpierw w roku 2300, około trzysta lat po rozpoczęciu zasiedlania Marsa, gospodarczo i społecznie jest dosyć tradycyjnie, nie ma specjalnych usprawnień technicznych, prawie jak aktualny XXI wiek. Następnie przenosimy się o około 50  lat w przód i tu nagle się okazuje, że w trakcie tych 50 lat wszystko się pozmieniało, ludzie żyją z czipami, gdzieś po drodze zaszła niesamowita rewolucja społeczna i techniczna. Ale gdzie, kiedy, jak to możliwe, że są zmiany traktujące mózg człowieka jak serwer komputera. Trochę to wygląda, jakby ze średniowiecza w 50 lat przeskoczyć od razu do lotów w kosmos. Brak stanu pośredniego, stopniowego rozwoju. To jest jedna kwestia.
Drugą kwestią jest fabuła powieści jako całości. Takowej nie ma. "Mars" jest poszatkowany i nie trzyma się kupy. Intryga zawiązuje się gdzieś tak w połowie książki. Rozwiązanie intrygi, ta cała mega zagadka podziemnej budowli jest durna i obrzydliwa i trąci na kilometr popłuczyną po Daenikenie. Do tego Kosik próbuje ją tandetnie wyjaśnić podłą naturą człowieka. No way,. mister author, braków warsztatowych nie należy usprawiedliwiać tandetnymi frazesami. Bohaterowie się miotają w tę i wewtę, Kosik się miota, bo nie wie o czym pisze, czytelnik się gubi, bo nie wie, o czym czyta. Tragedia.
To jest oczywiście przykład na to, o czym "Mars" tak naprawdę jest. Teoretycznie "Mars" to książka o terraformingu czwartej planety, w rzeczywistości powieść ta to konglomerat zbędnej treści, fatalnie poprowadzonych kukiełkowych bohaterów (np. Kosik zna się na kobietach jak mało kto, Doris dostaje od Allena w prezencie uwaga .... krem przeciw zmarszczkom i z wdzięczności całuje go w policzek; normalnie koń by się uśmiał), nudy i rzucenia się autora na zbyt głęboką wodę. "Mars" już na starcie nie wytrzymuje porównania z traktującą o analogicznych sprawach trylogii marsjańskiej Kima Stanleya Robinsona. Nie ta skala (np. Robinson znał szczegółową topografię planety i do niej dopasował fabułę, Kosik w ogóle nie korzysta z topografii Marsa, bo jej zwyczajnie nie zna; no dobra wspomina o Olympus Mons i o Cydonii, normalnie mistrzostwo świata), nie to gruntowne przemyślenie tematu i umiejętność ogarnięcia tego, o czym się chce pisać. Kosik pracuje bez konspektu, co widać na każdej stronicy "Marsa". Proponuję skupić się na pisaniu opowiadań, są idealne dla takiego stylu pisania. 

Miało być krótko i treściwie, a się rozpisałem zanadto, tak mi Kosik zagotował krew. No teraz już naprawdę krótko. 

2. Arthur Conan Doyle - "Znak czterech" (ocena 5/10)
Drugi chronologicznie Sherlock Holmes. Fabularnie jest lepiej niz w "Studium w szkarłacie", ale nadal jakiś mdły ten Holmes. Intryga trzyma się kupy, nie jest jednak jakos specjalnie porywająca, ot standardowy kryminałek.
Powieść zapamiętam w zasadzie przez to, że Holmes jawnie i bez skrupułów zażywa kokainę, jako środek zastępujący mu w okresach bezczynności detektywistyczną podnietę. Naprawdę mocne, panie Doyle :)


3. Anna Kańtoch - "Czarne" (ocena 5/10)
Wiem, że w tej powieści kryją się pokłady geniuszu, wiem, że jest to naprawdę dobra powieść, ale ja tego niestety nie znalazłem. Na Katedrze Adam Rotter bardzo ładnie przeanalizował tę (wbrew pozorom, które towarzyszyły mi przez całą lekturę) skomplikowaną i trudną w odbiorze powieść (tutaj ta analiza). Kupuję tę wykładnię w ciemno. Sam dostrzegłem w "Czarnym" jedynie, że panienka dojrzewa, ma schizy i fantazje lesbijskie, a że wychowuje się w katolickim kraju, to z poczucia winy traci poczucie rzeczywistości i trafia do dziekanki. To wszystko podlane standardowym sosem niedomówień i przyprawione świetnym stylem pisarskim Ani Kańtoch.
Tak więc ocena musi być wymierna w stosunku do subiektywnych, czytelniczych wrażeń, a te nie były specjalnie ujmujące, choć dużo w tym mojej własnej winy. Kajam się przed samym sobą, i samego siebie muszę przeprosić, bo widocznie z lenistwa umysłowego zaprzepaściłem gro wyjątkowych doznań, które (o ile Rotter ma rację) zwyczajnie mnie ominęły. Nie pozostaje mi nic innego, jak w nieokreślonej przyszłości, przeprosić się z "Czarnym" i ponownie podejść do jej lektury, tym razem jednak w lepszej kondycji psychofizycznej. A Anneke przepraszam, że tylko tyle byłem w stanie wyciągnąć z jej powieści.

4. Orson Scott Card - "Gra Endera"  (ocena 6/10)
Powieść-legenda, jedna z kilku kultowych pozycji w dorobku światowej fantastyki, powieść, która dała początek ogromnej popularności autora oraz całej serii swoich własnych kontynuacji, nie tylko książkowych ... ale literacko jest to tylko przyzwoita pozycja, bez gromkopierdnych zachwytów. Dobrze się czytało, jednak dobrze się czyta wszystko spod pióra Carda, taki juz ma gościu atrakcyjny styl pisania. 
Fabularnie "Gra Endera" nie powala. Akcja jest dynamiczna, dużo się dzieje, końcowy twist spoko, niemniej koncepcja gwiezdnych wojen z udziałem młodocianego geniusza strategii trąci bajką dla dzieci. Do tego dochodzi karygodne z punktu widzenia humanitarnego wykorzystywanie militarne bachorów, zabieranie im dzieciństwa i traktowanie jak produktu wojskowych fabryk broni. Dlatego cały hajp wokół tej powieści jest zdeka przesadzony, dobrze się czyta, ale niewiele ponadto. 
Teraz się wezmę za bary z całym cyklem, lecz nie spodziewam się za wiele, skoro już mająca porywać "Gra Endera" nie porywa.

poniedziałek, 2 września 2013

Kwestia Burów (Eugene Terre Blanche)

Trochę pomilczałem, ale wracam do blogowej aktywności niniejszym wpisem, nad którym patronat obejmują Książkowi Zbrodniarze, facebookowy klub książki. Tym razem nie będzie to do końca recenzja, ale także gro refleksji i informacji na temat reportażu Wojciecha Jagielskiego pt. "Wypalanie traw" o sytuacji polityczno-społecznej we współczesnym kraju przylądkowym, tj. Republice Południowej Afryki. Kraju fascynującym, o stosunkowo krótkiej, ale niezmiernie fascynującej i osobliwej historii, naznaczonej krwią i potem kolonistów i tubylców. RPA to miejsce-soczewka, klasyka braku i chęci porozumienia ponad podziałami, gdzie ksenofobia, rasizm i nienawiść stanowią podstawowy składnik życia społecznego.  

"Wypalanie traw" to historia mieszkańców transwalskiego miasteczka Ventersdorp, miasta-soczewki, w którym odbija się obraz południowoafrykańskiego porządku społecznego. Obraz społecznych podziałów, braku zrozumienia, odmienności mentalno-kulturowej i zwyczajnego ograniczenia ludzkich horyzontów myślowych. Jagielski portretuje Venterstdorp dosyć prostymi środkami, tj. opisując prowadzone przez siebie rozmowy z mieszkańcami tego miasta, białymi - Burami (Hank Malan, Dora van Zyl) i Brytyjczykami (Boardmanowie) oraz czarnymi (Tommy Lerefolo, mordercy Terre'Blanche, pracownicy Boardmana, burmistrz Mbambalala). Wszystko zaś kręci się wokół charyzmatycznego i gniewnego Bura, Eugene'a Terre'Blanche. Oto niektórzy z nich (nie znalazłem niestety podobizny Raymonda Boardmana, być może to on jest tą postacią, o której Jagielski wspomina na końcu książki, że zmienił jej dane osobowe):

EUGENE TERRE'BLANCHE


CHRIS MAHLANGU I PATRICK 

TOMMY LEREFOLO
(przeglądając profil znajomych Tommy'ego znamiennym jest, że nie ma wśród nich ani jednego białego)

burmistrz MBAMBALALA


"Wypalanie traw" to próba zobrazowania Venterstdorp poprzez samych jego mieszkańców, Jagielski pozwala im mówić o sobie, swoim spojrzeniu na świat, miasteczku i swoim kraju. Jagielski nie ocenia, pozwala samemu wyciągnąć wnioski. Jedynym, z którym nie rozmawia jest właśnie ów charyzmatyczny prawicowiec Eugene Terre'Blanche, trybun Burów, głos i sumienie swojego narodu. Podczas lektury starałem się znaleźć w sieci jak najwięcej informacji o nim, nie tylko z oficjalnych źródeł (pokazujących go jako prawicowego gwałtownika i rasistę). Kim był Eugene Terre'Blanche, co nim kierowało? Już samo jego nazwisko jest symboliczne, na co słusznie zwraca uwagę Jagielski ("czysta ziemia"). By poznać jego, trzeba zapoznać się co nieco z historią Burów, dzielnego i niepowtarzalnego narodu białych Afrykanów. Czyni to całkiem zgrabnie Jagielski w rozdziale 2 swojej książki, więc nie będę tutaj papugował autora. 

Terre'Blanche dostrzegał wszystkie zagrożenia dla jestestwa swojego narodu płynące z prostego faktu, że Burowie są białą mniejszością w RPA, a więc w warunkach demokratycznych nie mają realnego wpływu na władzę. Wiedział, co czeka jego naród, gdy do władzy dorwą się czarni, ze swoim naturalnym brakiem zorganizowania, lenistwem i brakiem perspektywicznego, globalnego myślenia. Świetnie to widać po przykładzie robotników Raymonda Boardmana, którym ten naiwnie próbował wpoić umiejętność zarządzania, współrządzenia swoją farmą. Nie da się oddać mentalności afrykańskiego Murzyna za pomocą współczesnego, europejsko-socjalistycznego spoglądania na świat. To jest trochę tak, jak odbieranie średniowiecza poprzez mentalność współczesnego Europejczyka. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, patrząc w oczy Murzyna widzi się czasami bezdenną studnię obcości. Nie te korzenie, nie ta historia, wykształcenie, inteligencja i środowisko, w którym się urodził i żyje. Wszystko inne, nadal niejako barbarzyńskie. Tytułem przykładu Murzyni z Afryki (przynajmniej z  południowej jej części) w XXI wieku nadal masowo wierzą w magiczną moc odciętych kończyn albinosów (tutaj jest historia sprzed 3 lat).

Zaskakujące jest także, jak jednostronnie współczesne media światowe oceniają aktualną sytuację w RPA. Eugene Terre'Blanche zginął krótko przed mistrzostwami świata w piłce nożnej w RPA w 2010r., a informacja o jego śmierci została dyskretnie przemilczana przez wiodące media i podana gdzieś na poboczu, mimochodem głównego nurtu informacji. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że kraj ten od 1994r. coraz bardziej podupada gospodarczo i społecznie, zaś już skandalicznym jest milczące przyzwolenie cywilizowanego świata na dokonywane tam za cichym poparciem rządu RPA ludobójstwo burskich farmerów. Morderstwa na Burach podawane są jedynie na traktowanych z przymrużeniem oka portalach prawicowych:
Jagielski także zwraca na to uwagę, porównując sytuację w RPA do sytuacji w Zimbabwe. Do końca lat osiemdziesiątych Zimbabwe (Rodezja) była jedną z najlepszych gospodarek Afryki. Od przejęcia władzy przez czarnych i despotę Roberta Mugabe, który zaczął wywłaszczać i zmuszać białych farmerów Zimbabwe do emigracji (70% ziemi Zimbabwe należało do białych), do dnia dzisiejszego gospodarka tego kraju właściwie przestała istnieć, a stopa bezrobocia wynosi 95% (za Wiki).

Wracając do RPA, usankcjonowany apartheid po 1948 roku to była jedna, wielka, głupia bzdura, która zmasakrowała życie i świadomość kilku pokoleń mieszkańców regionu. To było tak głupie i nieprzyszłościowe rozwiązanie, że aż dziw bierze, że uwierzyło w to tak wielu ludzi. Żeby kwestia pigmentu decydowała o tym, że ludzie żyją na własne życzenie w oddzielnych gettach? Staram się zrozumieć motywy twórców systemu prawnego apartheidu po drugiej wojnie światowej (bo jako zwyczaj społeczny apartheid funkcjonował od początku europejskiego osadnictwa w Afryce Południowej, od początku tubylcy i kolonizatorzy żyli obok siebie, pilnując swojej odrębności jak oka w głowie). Niewątpliwie podłożem dla segregacji rasowej był rasizm, w zasadzie truizm to jest, ale czy tylko to było przyczyną? A może podłożem rasizmu był strach, obawa białych przed zmieszaniem się z czarnymi, z ich odrębnym stylem życia, historią sięgającą w mroczne ostępy czarnej Afryki, prymitywną kulturą, religiami i życiem społecznym?

Po drugiej wojnie światowej władzę w regionie przejęli "rdzenni" mieszkańcy, czyli Burowie, fascynujący naród, z początku mieszanka osiedleńców z wielu narodowości, od dwóch wieków biały naród, którego domem jest Afryka. Ewenement w historii ludzkości. Jagielski słusznie podkreśla w swojej książce, że Burowie mają niesamowicie silne poczucie własnej tożsamości, podobnie jak Amerykanie - młodej tożsamości, wymagającej ciągłej pielęgnacji i podkreślania własnej odrębności. Odmiennie jednak niż Amerykanie, Burowie cały czas są silnie zagrożeni we własnym przetrwaniu, jest ich zaledwie kilka milionów, do tego ostatnio są mniejszością w kraju, gdzie żądzą czarni. Burowie to naród w stepie zahartowany, naród farmerów, traperów, prostych ludzi, którzy opuścili ciepły europejski grajdołek, by skolonizować obiecujące południowoafrykańskie eldorado wolnej przestrzeni życiowej. Musieli zawsze walczyć o swoje, najpierw z tubylcami, potem z Brytyjczykami (słynne wojny burskie i pierwsze obozy koncentracyjne zakładane przez Brytyjczyków), a potem z czarną większością. Jagielski bardzo fajnie zagłębia się w genezę narodu Afrykanerów (str. 57-58) pokazuje, że tak jak Brytyjczycy z wyrachowaniem traktowali czarnych z niższością, tak Burowie szczerze wierzyli w segregację ras, wiarę tę wywodząc z rozumianych dosłownie fragmentów Biblii, której treść w swych wędrówkach mieli zawsze przy sobie. "Swoją obecność wśród afrykańskich ludów uważali za wolę Boga, której nie wolno się sprzeciwiać". Trąci tutaj nazizmem, ale nacjonalizm burski nie zakładał nigdy ludobójstwa. 

Usankcjonowany apartheid wziął się więc zapewne z tego właśnie, że Burowie są narodem silnie nacjonalistycznym, zahartowanym w swej wyjątkowości i mesjanizmie (tutaj analogia z XIX-wiecznym romantyzmem polskim). System bzdurny, który w dodatku doprowadził do klęski wizerunkowej Burów w cywilizowanym świecie, dodatkowo potwierdzanej pod koniec coraz bardziej łagodzonego apartheidu przez skrajnie prawicową partię quasi-terrorystyczną Eugene'a Terre'Blanche, tj. AWB (Afrykanerski Ruch Oporu). W okresie apartheidu AWB liczył kilka tysięcy członków, którzy gwałtownie protestowali przeciwko znoszeniu segregacji rasowej i liberalizacji prawa w tym względzie. 

Tak więc apartheid był w praktyce zły, ale nic nie usprawiedliwia tego, co się teraz dzieje w Południowej Afryce (czyli wspomniane ludobójstwo burskich farmerów). RPA to fascynujący kraj o fascynującej historii. W tym wszystkim Eugene Terre'Blanche stanowi element polityczno-społecznej układanki. Jego zamordowanie w 2010 roku stanowi przykład na to, że w RPA trwa aktualnie ciche przyzwolenie na ludobójstwo białej ludności. Swoista zemsta za wszystkie lata upokorzeń. Można by powiedzieć, że biali w RPA sami są sobie winni, i byłoby w tym dużo prawdy, ale nic nie usprawiedliwia brutalnych gwałtów, tortur i morderstw na niewinnych ludziach, którzy z szeroką polityką mają niewiele do czynienia, w końcu biali też musieli stosować się do obowiązującego prawa apartheidu. Jak pisze bowiem Jagielski "biali, którzy nie podzielali wiary w apartheid, zżymali się, a nawet buntowali, ale bezradni wobec jego omnipotencji , w końcu machali z rezygnacją ręką (...) np. białym zabraniano jeździć rowerami, uznając, że pojazd ten przeznaczony jest tylko dla służących, a więc czarnych".

Tytułem przykładu znany gdzieniegdzie reżyser świetnego "Dystryktu 9" Neil Bloomkamp w wieku 17 lat (w roku 1996) wraz z rodziną musiał uciekać do Kanady, po tym jak jeden czarny zamordował przyjaciela jego rodziny. O RPA można by pisać i pisać, jest to temat-rzeka. Konotacja jest jedna - ten kraj to tykający bomba społeczna. 

Co do samej książki Jagielskiego, to niestety Kapuścińskim on nie jest. Widać starania, chęć zaprezentowania jak najszerszej perspektywy złożoności problemu, zarówno z zewnątrz, jak i oczami miasteczka. Niestety w drugiej części reportażu wkrada się sporo chaosu i zwyczajnej nudy, ciężko jest stwierdzić, ku czemu zmierza książka Jagielskiego, jest w tym trochę braków warsztatowych i pewnych problemów z wyłuszczeniem tego, co chce się napisać, z wysłowieniem się po prostu. Ale za chęci i obiektywizm (Jagielski się nie pieści z nikim, no może trochę z Raymondem Boardmanem, ale ten dostaje w końcu też w kość za swoją naiwność) należy się duży plus. Pod koniec jest też mały zonk, bo przez kilka stron trwa w najlepsze brazylijska telenowela Mike'a i Lynette Boardmanów, ale to powiedzmy też ma służyć zobrazowaniu podziałów pomiędzy narodami, których nawet miłość nie jest w stanie przezwyciężyć. 

Polecam przeczytać "Wypalanie traw", przede wszystkim po to, by zapoznać się nieco z tym, jak się żyje w RPA, w tym afrykańskim raju na Ziemi.