środa, 31 października 2012

Sunt lacrimae rerum

"19.Co myślicie o bóstwach El-Lata i Al-Ozza
20.I o Manat, trzeciem ich bożyszczu? 
21.To najprzedniejsze boginie 
22.I można liczyć na ich wstawiennictwo"
- szatańskie wersety

"(...)W swoich pierwszych snach widzi początki, Szejtana zrzuconego z nieba, usiłującego chwy­cić gałąź wyrastającą z najwyższej Rzeczy, drzewo lotosu, najdalszy kraniec stojący pod Tronem, Szejtana przegrywającego, spadającego jak kamień w dół, chlap. Ale nadal żyje, nie umarł, nie mógł umrzeć, śpiewał z tego diabelskiego dna swoje łagodne, kuszące wersety. O, te słodkie pieśni, które znał. Jego córki wspierały go diabelskim chórkiem, o tak, wszystkie trzy, Lat Manat Uzza, pozbawione matki dziewczyny śmiejące się razem ze swoim Abba, tłumiące dłońmi cichy śmiech z Gibrila, co za kawał przygotowujemy dla ciebie, chichoczą, dla ciebie i tego biznesmena na wzgórzu.(...) Biznesmen: oto nadchodzi. (...) Nadchodzi: wspina się po zboczu góry Cone do jaskini. Wszy­stkiego najlepszego z okazji urodzin: dzisiaj skończył czterdzieści cztery lata. Lecz mimo że miasto za nim i poniżej niego wypełniają hucznie świętujące tłumy, on wspina się, samotnie. Nie dla niego nowe urodzinowe ubrania, starannie wyprasowane i złożone na posła­niu. Człowiek o ascetycznych upodobaniach. (Co to za dziwny biz­nesmen?)
Pytanie: Co jest przeciwieństwem wiary?
Nie niewiara. Zbyt ostateczne, pewne, kategoryczne. Samo w so­bie jest swego rodzaju wiarą.
Odpowiedź brzmi: Powątpiewanie.(...)"


"(...)I któ­regoś dnia sam Mahound wymyka się. Kiedy jego ucieczka zostaje odkryta, Baal układa pożegnalną odę:
Jaką ideą
wydaje się Uległość* dziś?
Wylęknioną myślą.
Ideą, która bieży sobie gdzieś.(...)"


"(...)Każdej nowej idei, Mahoundzie, stawia się dwa pytania. Pierwsze zadaje się wtedy, gdy idea jest słaba: Jakiego rodzaju ideą jesteś? Czy należysz do tych idei, które idą na kompromis, układają się, przystosowują do społeczeństwa. Szukają dla siebie schronienia, aby przetrwać, czy też jesteś przekorną i krwiożerczą myślą, sztywną jak kij ciężką idiotką, która prędzej złamie się niż ugnie pod podmuchem wiatru? - Tym rodzajem, który najprawdopodobniej, dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto, zostanie starty na proch; ale, za setnym razem, zmieni świat.
- Jakie jest drugie pytanie? - zapytał głośno Gibril.
Odpowiedz najpierw na pierwsze.(...)"
i dalej: "(...)Mahoundzie, każdej nowej idei zadaje się dwa pytania. Kiedy jest słaba: czy pójdzie na kompromis? Znamy odpo­wiedź na to pytanie. A teraz, Mahoundzie, jako że wracasz do Dżahi­lijji, czas na drugie pytanie. Jak postępujesz, kiedy zwyciężasz? Kiedy wrogowie są zdani na twoją łaskę i niełaskę i kiedy twoja władza staje się absolutna: co wtedy?(...)"


Ciężko poprzez recenzję wyrazić zachwyt nad powieścią, a jednocześnie być zrozumianym przy opisie elementów, które zachwyciły, jeżeli autor operuje językiem, stylem, jak w powyższych fragmentach. Stąd wcześniej i później liczne cytaty, które zamieszczam dla zobrazowania swojego zachwytu nad prozą Salmana Rushdiego.

Warto przed lekturą "Szatańskich wersetów" zrobić sobie research. Dzięki temu będzie wiadomo m.in. kim są Lat, Manat i Uzza, kim jest biznesmen i jaką rolę odgrywa w tym Gibril, Aisha, Koran itd. Samodzielne odkrywanie sekretów "Szatańskich wersetów" jest ekscytujące. Słowniczek na końcu powieści jest bardzo przydatny, ale nie wyjaśnia wielu subtelności. Do tego odnosiłem cały czas wrażenie (słuszne zapewne), że tłumaczenie pozostawia wiele do życzenia (styl Rushdiego jest płynny, elokwentny, poetycki wręcz, a tutaj to wszystko często sprawiało wrażenie nieczytelnego bełkotu, zgrzytało, co stanowi dodatkowe utrudnienie).

Wskazany na początku "fragment Koranu" podobno w swojej pierwotnej wersji tak brzmiał, w wersji oficjalnej, aktualnie obowiązującej wersy 21 i 22 miało to być zmienione. Na czym polega kontrowersja, która spowodowała, że Rushdie jest centralnym podmiotem pewnej fatwy? El-Lata, Al-Ozza i Manat to boginie czczone w Mekce w okresie Dżahilijji (okres przedislamski). Mahomet wygłaszający tam kazania, na zadane pytanie (wersy 19-20), miał odpowiedzieć jak w wersach 21-22. Jest to o tyle istotne, że wskazane wersy całkowicie negują propagowany przez Mahometa allachowski monoteizm, a jednocześnie podkreślają polityczny i przyziemny charakter głoszonych przez Mahometa poglądów (doraźność Koranu jako elementu lokalnej polityki Mahometa). Nie wiem ile w tym prawdy, a ile legendy, ale nie może więc dziwić, że wersy te zostały potem usunięte z Koranu, skoro zagrażały spójności teologicznej rodzącej się religii.

Słów parę na temat rzeczonej fatwy (i na tym będzie koniec, bo nic tak nie wypromowało "Szatańskich wersetów" oraz zaszkodziło przez to obrazowi Islamu, jak krzywdzące i debilne zachowanie fundamentalistów islamskich). W gorącej wodzie kąpane łby tych Arabów, którzy czytują Koran jak Mein Kampf i uważają, że słowa jakiegoś człowieka, żyjącego kilka tysięcy stuleci wcześniej, do dnia dzisiejszego na wiele sposobów źle odczytane, mogą stanowić podstawę do usprawiedliwienia wszelkich działań zmierzających do mordowania ludzi pod pretekstem obrony wiary, która z założenia jest pokojowa. Czy tym zakutym łbom nie przyszło do głowy, że tytuł książki odnosi się także, a może przede wszystkim do samej powieści? Że dla Rushdiego jego dzieło także stanowi pewną ekspiację własnego, twórczego kontaktu z podszeptem szatana? Że sztuka sama się broni, a ograniczanie jej interpretacji wyłącznie (jak to wynika z treści fatwy) do tego, że powieść jest "przeciwko islamowi, Prorokowi i Koranowi" jest infantylne i świadczy o ograniczeniu umysłowym ludzi, którzy w to wierzą? Przede wszystkim zaś, że liczne nawiązania do Koranu, skorzystanie z szatańskich wersetów stanowi dla autora tylko i aż literacki środek wyrazu i nie należy tego odczytywać dosłownie, zwłaszcza, jeżeli powieść zalicza się do realizmu magicznego? W ostateczności bowiem okazuje się, że obraz Mahometa przedstawiony w powieści jest jak najbardziej pozytywny, pomimo tego że odarty z mitologii i legendarnych naleciałości. Ja rozumiem, że ciemny lud każdą bzdurę kupi, ale na tym właśnie polegać ma rola przywódców religijnych, żeby te masy odpowiedzialnie uświadamiać. Rzeczona fatwa jest więc o tyle absurdalna, że fragmenty odnoszące się do Mahometa i mitycznych szatańskich wersetów mają znaczenie wyłącznie drugoplanowe, stanowią jedynie podbudowanie historii Fariszty i Czamczy. Świadczy między innymi o tym to, że Fariszta jedynie śni swoją wersję objawień, których rzekomo dokonywał Mahometowi na górze Cone jako archanioł Gabriel, śni i śni się również innym postaciom, np. reprezentującym skrajny odłam Islamu. Fundamentaliści też mają swojego przedstawiciela w powieści, którym jest Imam, beneficjent demokratycznego Zachodu, wygnaniec, walczący z nim i wszystkim, co jest z nim utożsamiane:
"(...)Historia - trucizna, dzieło i opętanie Diabła, wielkiego Szejtana, to największe z kłamstw - postęp, nauka, prawa - przeciwko którym Imam występuje. Historia jest zejściem ze Ścieżki, wiedza jest ułudą, ponieważ skarbiec wiedzy zapełnił się do końca w dniu, w którym Al-Lah zakończył przekazywanie swoich objawień Mahoundowi. <<My usuniemy zasłonę historii - głos Bilala przenika w zasłuchaną noc - i kiedy to się spełni, ujrzymy Raj w całym jego blasku i chwale>>(...)".

Dosyć religijnego tałatajstwa, teraz tylko i wyłącznie o literaturze przez duże L. "Szatańskie wersety" to arcydzieło realizmu magicznego, skojarzenia z "Mistrzem i Małgorzatą" jak najbardziej na miejscu (różnica jest tylko taka, że ta druga powieść zdecydowanie mnie nie zachwyciła). Arcydzieło, w którym umiejętne przedstawienie "fałszywej" historii początków Islamu, stanowi antrakt, uzupełnienie właściwej historii dwójki protagonistów "dobrego" diabła Saladyna Czamczy, i "złego" anioła Gibrila Fariszty. Ich losy, przesycone niesamowitym bogactwem kulturowym i religijnym Indii, magią właściwą dla realizmu magicznego, na tle materialistycznego i nieco jednowymiarowego Zachodu, są fascynujące i zaskakujące.

Opisując swoich bohaterów Rushdie pozwala sobie na wiele interesujących przemyśleń, i sam nie wiem ile z nich ma charakter autobiograficzny, czy autoparodystyczny:
"(...)przez lata całe z pierwszych dwóch tygodni w swoim ulubionym Eloen Deigreken** pamiętał jedy­nie funty szterlingi i pensy, podobnie jak ten uczeń króla-filozofa Chanakji, który zapytał wielkiego człowieka, co miał na myśli, mó­wiąc, że można mieszkać i jednocześnie nie żyć na tym świecie, i który w odpowiedzi otrzymał polecenie, by pod groźbą kary śmierci przeniósł wypełniony po brzegi dzban przez tłum świętujących ludzi nie uroniwszy kropelki. Kiedy uczeń powrócił, nie potrafił opisać przebiegu uroczystości świątecznych, ponieważ cały czas zachowy­wał się jak ślepiec, widząc jedynie dzban na swojej głowie.(...)"
"(...)Człowiek, który wymyśla sam siebie, potrzebuje kogoś, kto by wierzył w niego, aby udowodnić, że zamysł mu się powiódł.(...)"
"(...)Kiedy wielka idea przy­chodzi na świat, wielka sprawa, zadaje się wtedy zasadnicze pytania - mówiła półgłosem. - Historia pyta nas: jaki rodzaj sprawy reprezen­tujemy? Czy jesteśmy bezkompromisowi, bezwzględni, silni, czy też okażemy się oportunistami, którzy idą na kompromis, lawirują i pod­dają się? (...)"

Wydaje się też, że Rushdie pisząc "Szatańskie wersety" spodziewał się, że jego artystyczna wizja spotka się z fatwą. Końcowe fragmenty opisujące losy Baala, satyryka, który pozwolił sobie sparafrazować i zadrwić z haremu Mahounda:
"(...)Jestem Baal - oznajmił. - Nie uznaję żadnej władzy oprócz władzy mojej Muzy; lub ściślej mówiąc, tuzina moich Muz.
Straże pochwyciły go.
Generał Chalid chciał przeprowadzić egzekucję Baala od razu, lecz Mahound zażądał, by poeta stanął przed sądem bezpośrednio po rozprawie nierządnic. Toteż kiedy dwanaście żon Baala, które roz­wiodły się z kamieniem, aby poślubić jego, poetę, zostało już skaza­nych na śmierć przez ukamienowanie, co było karą za ich niemoralne życie, Baal stanął twarzą w twarz z Prorokiem, zwierciadło naprzeciw odbicia, ciemność naprzeciw jasności.(...) Tak więc został skazany na ścięcie w przeciągu godziny i kiedy żołnierze brutalnie wyprowadzili go z namiotu, by powieść ku miej­scu egzekucji, krzyknął przez ramię: - Nierządnice i pisarze, Mahoundzie. Jesteśmy ludźmi, którym nie możesz wybaczyć.
Mahound odpowiedział: - Pisarze i nierządnice. Nie widzę tu żadnej różnicy.(...)"


"Szatańskie wersety" są powieścią niezwykle złożoną, która wymaga maksymalnego skupienia, koncentracji. Tutaj każde zdanie, każde słowo, czy przecinek niesie ze sobą mnogość interpretacji, informacji, nawiązań. Nawiązania te pojawiają się dodatkowo w sposób zawoalowany, nieczytelny, tylko wcześniejsza znajomość faktów pozwala na właściwe domysły co do ich znaczenia. Dla zapalonych czytelników, którzy uwielbiają, kiedy autor ufa ich inteligencji i oczytaniu, jest to nie lada gratka i wyzwanie, dla pozostałych niemożliwa to osiągnięcia północna ściana Eigeru. Kopalnia odniesień, metafor, oksymoronów, mądrości, prawd życiowych i prawd banalnych.

Do tego Rushdie opowiada równolegle kilka historii, (nie)sen Fariszty, który stanowi niejako parafrazę spełniania się proroctw Mahometa, antagonistyczną relację Fariszta-Czamcza będący przewrotną parafrazą potyczki dobra ze złem, czy nawiedzoną pielgrzymkę mieszkańców wioski z Indii do Mekki. Te historie się przenikają na różnych poziomach, np. tu i tu pojawiają się postaci noszące identyczne imiona typu Miszal, Hind, albo nazwiska będące miejscami kultu np. Cone itd. Tych wspólnych płaszczyzn jest tyle, że sam zapewne spostrzegłem niewielką ich część. Niesamowita gimnastyka wyobraźni. Są w ramach powieści historie absolutnie genialne, arcydzieła prozy, jak między innymi przedostatni rozdział, opowiadający o "przejściu" przez Morze Arabskie nawiedzonych pielgrzymów. Granice pomiędzy fantazją, a rzeczywistością, pomiędzy racjonalnością, a religijną ekstazą, chorobą psychiczną, czy zwykłym złudzeniem są płynne i niebezpieczne, o czym świadczą podejmowane przez bohaterów wybory. Do samego końca czytelnik nie jest w zdanie rozróżnić tych elementów, wskazać właściwą interpretację zdarzeń, jest skazany na wybór, tak jak bohaterowie Rushdiego. Końcówka, rozstrzygnięcie losów Fariszty i Czamczy, wręcz wgniata w fotel, stanowi znakomite zakończenie oszałamiającej swą wieloznacznością fabuły, pojęcie szatańskich wersetów nabiera symbolicznego charakteru i stanowi epitet-wytrych dla zrozumienia przesłania powieści. Genialne, po prostu genialne***.

Sporym utrudnieniem w lekturze (i także odbiorze całości) są liczne dygresje. Przyznam, że i mnie to wielokrotnie przeszkadzało, zwłaszcza, że powieść czyta się długo i żmudnie, i zwyczajnie umykają z pamięci wcześniejsze partie książki. Rushdie lubuje się rozwodzić nad każdą niemal postacią w książce, dużo czasu zajmują wplatane dygresje, monologi, opisy światów wewnętrznych postaci, które w zasadzie nie odgrywają potem większej roli. Oczywiście te dygresje są równie interesujące, co główny wątek, przy czym w żaden sposób nie zagrażają spójności powieści, niemniej jest to pewien problem, jeśli idzie o ogarnięcie zamysłu autora.

Czy jednak "Szatańskie wersety" są najlepszą powieścią Rushdiego? Nie jestem w stanie na tę chwilę zweryfikować, gdyż do tej pory przeczytałem jedynie dwie lekkie baśnie pisarza "Harun i Morze Opowieści" oraz "Luka i Drzewo Życia", które były bardzo dobre, ale zasadniczo dla dzieci. Na pewno "Szatańskie wersety" są książką najgłośniejszą, która wyniosła autora na podium znanych pisarskich nazwisk. Na pewno jest to dzieło wybitne, wyśmienite, literatura piękna z najwyższej półki, o sporym ciężarze gatunkowym, niezapomniane dzieło i, pomimo braku akcji, trzymające w imadle zainteresowania, bynajmniej nie z uwagi na kontrowersyjną interpretację historii islamu. Bez wątpienia każdy szanujący się czytelnik powinien zapoznać się z prozą Rushdiego, która jest trudna, ciężka, ale wnosi ze sobą wiele niezapomnianych wrażeń czytelniczych. Żeby wejść łagodnie w wyobraźnię Rushdiego najlepiej zacząć od lekkiej i przyjemnej lektury "Haruna..." lub "Luki...", a dopiero potem pozwolić się przygnieść innym jego dziełom. W tej kolejności "Szatańskie wersety" są ze wszech miar godne polecenia, ale niekoniecznie obowiązkowe.

Na koniec kilka wyrwanych z kontekstu, świetnych cytatów:
"(...)Góra lodowa to woda, która stara się być lądem; natomiast góra, szczególnie góra w Himalajach, a w szczególności Everest, jest z ko­lei próbą ziemi, by przemienić się w niebo; jest unieruchomionym lotem, ziemią zmienioną - prawie - w powietrze, czymś, co w istocie rzeczy, stało się wyniosłe(...)"
"(...)Ostatnią emocją goszczącą na twarzy ojca, tuż po bezowocnych wysiłkach służb medycznych, była nieopisana groza, tak wyraźna, że Salahuddin stanął jak skamieniały. Co widział? Co czekało tam na niego, na nas wszystkich, że tak przeraziło tego dzielnego człowieka? Kiedy było już po wszystkim, powrócił do łóżka Czangeza i dostrzegł uśmiech przylepiony do wykrzywionych ust.(...)" Co widział? Obraz ze szpitala nie dawał Salahuddinowi spokoju. Dlaczego był tak przerażony? I skąd na koniec wziął się ten uśmiech?(...)"
"(...)Świat, jak ktoś napisał, jest miejscem, którego istnienie potwier­dzamy, umierając na nim.(...)"

* dosłowne tłumaczenie słowa "islam" (uległość, poddanie się Allachowi)
** kraina z marzeń, wyśniona kraina (tutaj Londyn)
*** (uwaga mały spoiler!!!) w polskim tłumaczeniu, na które już psioczyłem, jedno końcowe zdanie jest źle przetłumaczone, co dosyć istotnie zmienia sens całości - "Let's get the hell out of here"  powinno być, a jest "Wynośmy się stąd" (zwrócił na to uwagę w swojej recenzji MajinFox na lubimyczytac.pl, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny)

poniedziałek, 29 października 2012

Kult włóczęgi, szaleństwa i nieodpowiedzialności


Po emocjach związanych z ostatnim w sezonie występem naszej tenisowej mistrzyni, zamiast wziąć się ponownie za bary z "Szatańskimi wersetami", postanowiłem dokończyć ledwo co rozpoczęte, ponoć kultowe "W drodze" Jacka Kerouac.

Truman Capote o beatnikach i Jacku Kerouacu:
„Żaden z tych ludzi nie ma nic ciekawego do powiedzenia i żaden z nich nie potrafi pisać. Nawet pan Kerouac. To nie pisanie. To stukanie w maszynę do pisania.”

Nie mam pojęcia kim są bitnicy i czemu toto było takie kultowe. Kilka pokoleń się już od tego czegoś przewinęło i po lekturze "W drodze" wnoszę, że Beat Generation to nic nadzwyczajnego. Z treści powieści wynika, że miało to miejsce tuż po II wojnie światowej. Ot typowy "bunt" młodego pokolenia przeciwko społeczeństwu, brak zgody na wyścig szczurów, na standardowy model rodziny, na hipokryzję itd. Tylko, że wbrew pozorom sami bohaterowie są pełni obłudy, taka hipokryzja nastolatków aż się wylewa z tej książki. Nieodpowiedzialność, wykorzystywanie innych (np. Dean i Ed Dunkel biorą w trasę żonę tego drugiego, bo ma forsę, w momencie, kiedy kończy się jej kasa zostawiają ją bez opieki i kasy na jakimś zadupiu i jadą dalej), egoizm i szaleństwo. Obraz pokolenia. Co złego to nie my, moralność Kalego, hipokryzja na całego:
"Po jakichś piętnastu kilometrach Dean podjechał na stację benzynową na wyłączonym silniku, zobaczył, że pompiarz śpi sobie w najlepsze przy biurku, wyskoczył, napełnił cicho bak, dopilnował, żeby dzwonek nie zadzwonił i odjechał jak Arab z bakiem pełnym benzyny, wartej pięć dolarów, na naszą pielgrzymkę."
Główny bohater Sal Paradise podróżuje po całym kontynencie, żyje sobie bez zobowiązań, ale kiedy już niemal umiera z głodu mówi tak:
"A gdzie był Dean? Gdzie byli wszyscy? Gdzie było życie? Miałem dokąd pójść, miałem dom, miałem gdzie złożyć głowę, aby potem móc podsumować straty i zyski, które na pewno też gdzieś się kryły. Musiałem tylko wyżebrać dwadzieścia centów na autobus."
Czyli co, kontestacja życia, otoczenia, rzeczywistości, ale jak przychodzi co do czego, to trzeba mieć zawsze gdzie wrócić? Pozowanie na obieżyświata, obywatela świata, na życie bez ograniczeń, życie w drodze, ale jakby, co to trzeba mieć gdzie wrócić, trzeba mieć dom? No piękna obłudna historia.
Dziw bierze jedynie, że to nie są nastolatki, tylko ludzie dorośli. Bo na czym tak naprawdę polega kultowość tej książki? Na tym, że grupa dorosłych ludzi ma w nosie porządek społeczny, "buntuje się" przeciwko niemu, a de facto w ostateczności i tak prędzej czy później męczą się w tym wszystkim i wracają do domu albo zakładają własne rodziny. Jak w wyżej wskazanym fragmencie powieści.
No ale wystarczyło potem, by Sal Paradise się najadł, chwilę odsapnął i już mu się zaczęło nudzić, już go ciągnęło do włóczęgi i nieodpowiedzialnego życia. Nic nadzwyczajnego, sam mam tak często, że monotonne odbębnianie codziennych obowiązków, rytuałów nuży, nudzi, człowiek ma ochotę wyrwać się gdzieś. Wczoraj na przykład obserwowałem wieczorne niebo, było dosyć przejrzyste nad miastem, można było obserwować gwiazdy, czy lecące wysoko samoloty, dusza wyrywała się do innych krajów, w inne miejsca, miałem ochotę wsiąść do samolotu byle jakiego i polecieć do Indii, Australii, RPA. Co ja piszę, wielu spośród nas tak ma. Ale dlaczego od razu dorabiać do tego całą filozofię, tę całą Beat Generation? Czy dla usprawiedliwienia własnego nieróbstwa, skrajnej nieodpowiedzialności za siebie i innych koniecznie trzeba dorabiać idee, tworzyć ruchy, udawać wobec siebie i innych, że znaczy to więcej, niż tylko chęć zrobienia zwykłej rozpierduchy w codzienności? Sztuczne to i puste w środku. Trochę się to kojarzy ze współczesnymi hipsterami, czyli mnóstwo formy, zero treści. Podobnie ma się rzecz z kibicami piłkarskimi, którzy udają, że walczą o barwy klubowe, a tak naprawdę mają ochotę na bezkarną rozróbę.

Takie jest moje podsumowanie "W drodze", jako manifestu generacji beat. Kerouac zdaje sobie z tego doskonale sprawę, że ta cała beat manifa jest śmieszna, obłudna i pusta, boi się wziąć na serio konfrontację beatu z rzeczywistością, woli sobie z tego zrobić jaja, jak w tym fragmencie, ustami Carlo Marxa (alter ego Allana Ginsberga):
 "Carlo chodził po domu w szlafroku i wygłaszał na wpół ironiczne mowy:
- Wcale was nie chcę pozbawiać tych waszych szpanerskich łakoci, ale chyba już czas, żebyście się zdecydowali, kim jesteście i co zamierzacie robić. - Carlo pracował w biurze, pisał na maszynie. - Chciałbym wiedzieć, co ma znaczyć takie wieczne przesiadywanie całymi dniami w domu. Do czego mają prowadzić te rozmowy i co chcielibyście robić. Dean, dlaczego zostawiłeś Camille i pojechałeś po Marylou? -1 tylko śmiechy w odpowiedzi. - Marylou, dlaczego włóczysz się tak po kraju i jakie masz plany związane z welonem? -Ta sama odpowiedź. - Edzie Dunkel, dlaczego porzuciłeś w Tucson dopiero co poślubioną żonę i po co ty tu wysiadujesz na tej swojej wielkiej, tłustej dupie? Gdzie twój dom? Gdzie pracujesz? - Ed Dunkel zwiesił głowę szczerze zakłopotany. - Sal, jak to się stało, że wpadłeś w takie bagno, coś ty zrobił z Lucille? - Poprawił sobie szlafrok i usiadł naprzeciwko nas. - Dni gniewu jeszcze nadejdą. Ten balon długo was już nie utrzyma. Zresztą to balon abstrakcyjny. Wszyscy pofruniecie na Zachodnie Wybrzeże i wrócicie tu chwiejnym krokiem w poszukiwaniu swojego kamienia."
Jak tak się zastanawiam, to hipsterom do beatników bardzo blisko. W końcu objawione ostatnio filmy "On the road", czy "Skowyt" mają zapewne hipsterów jako grupę docelową. Ja w każdym razie filmu nie zamierzam oglądać. Albo nie, obejrzę, ale tylko dla kreacji Viggo Mortensena, jako Old Bull Lee.

Natomiast jako powieść, bez zwracania uwagi na wypływającą z książki ideologię, to "W drodze" jest całkiem przyjemną, przeciętną lekturą, którą można przeczytać, a następnie zapomnieć. Jest też przede wszystkim pomnikiem swoich czasów, retrospekcją dni, kiedy Ameryka była jeszcze mocno purytańska, a ta samochodowa młodzież starała się sobie nic z tego nie robić. Poza tym powieść niewiele więcej wnosi, opowiada jedynie historię grupki młodych ludzi połączonych nietypową, a zarazem sztampową przyjaźnią, którzy sobie szaleją po kontynencie bez większych zobowiązań, dorabiają do tego sztuczną filozofię, ale szybko się takim konsumpcyjnym życiem męczą i dołączają do społeczeństwa, kontestując następnie kolejne buntownicze pokolenie.

środa, 24 października 2012

WTA Championships Istanbul 2012


Agnieszka Radwańska i Serena Williams - ceremonia po finale Wimbledonu 2012

Coś z nieco innej beczki, co odciąga mnie w tym tygodniu od lektury "Szatańskich wersetów". To może być tylko tenis z udziałem Agnieszki Radwańskiej :)

Kończy się kobiecy sezon tenisowy roku 2012. Sezon niezwykle udany, w którym Agnieszka Radwańska, już teraz najwybitniejszy polski tenisista/ka wszechczasów (medialną histerię odnośnie Fibaka i śp. Jadwigi Jędrzejowskiej* przemilczę), odniosła 3 turniejowe triumfy (Dubaj, Bruksela i wisienka na torcie, czyli Miami), zagrała w finale Wimbledonu i Tokio, i była realną, czwartą po Azarence, Williams i Sharapovej, siłą w kobiecym tenisie. I to wszystko dziewczę drobne, nadobne, jedyna w czołówce kobieta wyglądająca jak kobieta. Oprócz tego siostra Agnieszki, Urszula Radwańska wbiła się klinem do pierwszej trzydziestki rankingu. Doświadczona przez los Urszula (miała wrodzoną wadę kręgosłupa, która groziła jej trwałym kalectwem) straciła dwa lata na leczenie, ale w tym roku wykonała solidny skok rankingowy i nie zapowiada się, żeby był to koniec. Może być nawet tak, że po raz pierwszy w historii w turnieju wielkoszlemowym będą dwie rozstawione polskie tenisistki (w styczniowym Australian Open).

Dzięki znakomitej postawie w sezonie Agnieszka już we wrześniu zakwalifikowała się do nieoficjalnych mistrzostw świata cyklu WTA, czyli WTA Championships, turnieju z udziałem najlepszej rankingowo ośemki tenisistek sezonu. Oprócz wspomnianych wyżej Williams, Azarenki, Sharapovej i Agnieszki Radwańskiej są to Angelique Kerber (tenisistka o polskich korzeniach, trenująca w Polsce, ale reprezentująca Niemcy, bo tam ma realne, mocne wsparcie tenisowej federacji), Petra Kvitova, Sara Errani i Na Li. Jako rezerwowe przyjechały w tym roku Samantha Stosur oraz Marion Bartoli. USA, Białoruś, Rosja, Polska, Niemcy, Czechy, Włochy, Chiny, Australia, Francja. Proszę mi pokazać inny sport indywidualny, w którym polski reprezentant pełni wiodącą rolę, a w którym mamy pełny światowy zestaw reprezentantów. Tenis jest drugim po golfie najpopularniejszym na świecie sportem indywidualnym, stąd nie podlega dyskusji wiodąca rola Agnieszki Radwańskiej jako ambasadora polskiego sportu. 

Wracając do WTA Championships Istanbul 2012 zawodniczki podzielone są na dwie grupy, gdzie każda gra z każdą. W pierwszej grupie są Azarenka (1), Williams (3), Kerber (5), Li (8), w drugiej Sharapova (2), Radwańska (4), Kvitova (6), Errani (7). Po dwie najlepsze awansują do sobotnich półfinałów, gdzie mamy już typowy dla tenisa drabinkowy system eliminacyjny. W niedzielę finał. Cyferki oznaczają miejsce rankingowe. Turniej odbywa się w hali, na wyjątkowo wolnej nawierzchni twardej. Link do info o turnieju:

Wczoraj był pierwszy dzień zmagań. Już w pierwszym meczu Agnieszka Radwańska zmierzyła się z jedną nielicznych tenisistek, z którymi dotąd nigdy nie wygrała, absolutną dominatorką ubiegłego sezonu, zwyciężczynią WTA Championships Istanbul 2011, czyli Petrą Kvitovą. W tym sezonie Kvitova nie błyszczała, ale to i tak niezwykle groźna tenisistka, jedyna obok Williams zawodniczka kompletna, świetna technika, przegląd pola, precyzja, siła, poruszanie się po korcie (pomimo klocowatej figury), tylko zdrowie i psychika czasami nie domaga. Ważny to był mecz, Agnieszka wygrała go zgrabnie 6-3, 6-2. Wynik wygląda na łatwe i przyjemne, ale było trochę walki i groźnych momentów. Tak, więc początek turnieju udany, Agnieszka wygląda świeżo i dobrze, oby tak dalej.
W drugim meczu tej grupy Sharapova ograła cherubinka z Włoch także w rozmiarze 6-3, 6-2. Dzisiaj mecz o hegemonię w grupie pomiędzy Radwańską i Sharapovą.
Wczoraj odbył się również jeden mecz drugiej grupy, w którym Williams bez większych problemów pokonała Kerber 6-4, 6-1. Dzisiaj udział zaczyna Azarenka meczem z Kerber oraz Li meczem z Williams. Słów oficjalnych parę odnośnie wczorajszych potyczek:

Tak, więc emocji jeszcze co niemiara, a wpis będę stopniowo aktualizował. Obym przy kolejnej miał pozytywne wieści na temat kortowych relacji Agnieszki z lodowatą królową rosyjskiego tenisa.

Aktualizacja 25.10.2012r.:
Niestety po niezwykle dramatycznym, emocjonującym i głośnym meczu Agnieszka przegrała z Sharapovą 7-5, 5-7, 5-7. Mecz trwał 3 godz. 12 minut, kończył się o godzinie 2 w nocy czasu miejscowego. Agnieszka straciła mnóstwo sił, jej szanse awansu do półfinału nieco zmalały, a w dodatku przegrała najbardziej wyrównany mecz z Sharapovą w swojej karierze. Szkoda. Swoją drogą wrzaski Sharapovej powinny zostać ukrócone, to nie są naturalne odgłosy, a im dalej w mecz, tym ich intensywność była coraz większa. Robi to z tenisa jakiś jarmark dla bydła w Ameryce Płd.
W pozostałych wczorajszych meczach Azarenka pokonała po równie dramatycznym meczu Kerber 6-7, 7-6, 6-4, zaś Williams pokonała Li 7-6, 6-3. Tym samym Williams jest już w półfinale, pytanie tylko z którego miejsca. Dzisiaj ponoć hitowy mecz Williams z Azarenką (ale nie będę oglądał). Agnieszka dzisiaj nie gra. 

Aktualizacja 26.10.2012r:
Ojojoj.  Mecz Agnieszki z Sharapovą trwał 3h12m, mecz z małą koksiarą z Włoch 3h29m. Z Agnieszki to niezły stachanowiec tenisa. Mecz z Errani był źle rozgrywany przez Agnieszkę taktycznie, ale ostatecznie skończyło się dobrze. Jej najdłuższy mecz w życiu, najdłuższy w historii WTA Championships. A jutro już o 14 półfinał z najwybitniejszą tenisistką w historii, w jej najlepszej formie od lat. Czy wycieńczona fizycznie i psychicznie Radwańska zdoła ugrać parę gemów? Bo w to, że wygra to nawet ja nie wierzę. No ale nadzieja umiera ostatnia.
A dlaczego tak brzydko piszę o Włoszce? A proszę bardzo:
http://straightsets.blogs.nytimes.com/2012/09/06/errani-tries-to-distance-herself-from-barred-spanish-doctor/
Zwyczajnie nie ufam i nie wierzę sportowcom, którzy odwiedzają regularnie specjalistów od koksu, a potem zarzekają się, że brali tylko aspirynkę i rutinoscorbin. A że to nie postępowanie karne, zasadę domniemania niewinności pomijam. No bo co się stało, że nagle zawodniczka z piątej dziesiątki rankingu wskakuje do WTA Championships? Takich skoków tenis nie przewiduje, to nie jest normalne, tutaj musi być doping. Zobaczymy jak się dalej ta historia rozwinie. 
Na razie jutrzejsze pary półfinałowe, czyli najlepsza czwórka rankingowa, najlepsze tenisistki sezonu. Gdzie tu kryzys kobiecego tenisa :)
S.Williams-A.Radwańska
M.Sharapova-V.Azarenka
Jutro na 95% ostatnia aktualizacja tego tematu. Po odpadnięciu Agnieszki ten turniej przestanie mnie interesować, oglądanie zmutowanych, czy drących się jak zarzynane koty tenisistek mnie nie rajcuje.

Aktualizacja ostatnia 27.10.2012r:
Zgodnie z wczorajszymi przewidywaniami Agnieszka gładko przegrała z nie przemęczającą się Sereną. Jak to się wypowiedział jeden masażysta zabrakło "glikogenu mięśniowego", który nie zdążył się zregenerować w mięśniach. Cokolwiek. W każdym razie Agnieszka pograła godzinę i udała się na zasłużone wakacje. W tym sezonie wtargnęła na sam top kobiecego tenisa, jest realną czwartą tenisistką sezonu, przez kilka tygodni była nawet drugą rakietą świata z szansami na liderowanie. Co więcej należy do top 4, która wyraźnie na tę chwilę odstaje od reszty stawki. Ten stan rzeczy trwa już kilka miesięcy, więc stabilizacja jest widoczna. Oby tak dalej Agnieszko, trzymam kciuki za rok kolejny, i dziękuję za miniony sezon, za mnóstwo emocji, począwszy na Sydney, poprzez Australian Open, Dubai, Miami, Madryt, Wimbledon, igrzyska olimpijskie, US Open, Tokio, Pekin, no i Stambuł. 

PS W finale spotkają się Serena i Sharapova, czyli tenisistki, które w Stambule Agnieszkę pokonały. Wygra pewnie Serena, która lubi niszczyć Sharapovą na korcie, ale mnie to w sumie już nie interesuje. Gdyby chociaż jedna z nich wyglądała kobieco, a nie jak king-kong w spódnicy, czy żyrafa o kwadratowych ramionach..., to może jeszcze bym się emocjonował. A tak to już nie jest tenis kobiecy, tylko hybrydowy.


*  Problem z Jędrzejowską jest taki, że za życia nikt o niej nie pamiętał, skończyła jako szatniarka (wdzięczność narodu, sic!), umarła zapomniana, a nagle wszyscy coś o niej gadają i piszą; mocno to niesmaczne i świadczy o braku właściwych proporcji w polskim narodzie. Niemniej jestem pod wrażeniem jej osiągnięć, jej miłości do tenisa, jej patriotyzmu, dlatego poniżej parę artykułów na jej temat.

poniedziałek, 22 października 2012

James Blaylock - "Widma minionych nocy"

Jak widać na załączonym obrazku wydawca sugeruje, że czytelnik będzie miał do czynienia z jakąś książkową wersją japońskiej legendy o dziewczynie w długich, kruczo-wodorostowo-czarnych włosach wyłażącej ze studni. Innymi słowy, przerażający horror, po którym ciary chodzące po plecach to błahostka.

Za oknem utrzymująca się już pełną dobę nieprzenikniona, tajemnicza mgła, a ja kończę tę rzekomo mającą przerażać powieść Blaylocka.  Konstatacja jest jednak taka, że "Widma minionych nocy" to przyzwoita, całkiem niezła powieść obyczajowa, z niestety spartaczoną, całkowicie nieczytelną, chaotycznie opowiedzianą końcówką. Czytając przez cały czas miałem wrażenie, że Blaylock miał ambicję napisania czegoś dobrego, ambitniejszego niż rozrywkowy steampunk. Świadczy o tym warstwa obyczajowa i psychologiczna opowieści, zagłębianie się w problemy bohaterów, których normalnie w historyjkach o duchach się nie zgłębia. To one, interakcje między postaciami, ich zakotwiczenie w rzeczywistości, reakcje na zachodzące wydarzenia są istotne w opowiadanej przez Blaylocka historii. Tym bardziej więc porażką autora musi być to, że jego z założenia ambitniejsza powieść jest sprzedawana jako standardowa ghost story (o czym świadczy m.in. okładka polskiego wydania).

Blaylock potrafi pisać (miałem pod tym względem spore wątpliwości po lekturze jego sztandarowego opowiadania "Maszyna Lorda Kelvina"). Jego styl jest płynny, lekki, plastyczny, dobrze oddziałuje na wyobraźnię. Jest to o tyle istotne, że opisywane wydarzenia są pospolite, a to zakupy w sklepie, a to obiad w restauracji, a to wizyta w przedszkolu, czy spacer po lesie. Czyta się więc lekko, choć nieco żmudnie, do tego stopnia, że przy opisywaniu takich mało emocjonujących wydarzeń jak podglądanie czytelnik czuje emocje i zaangażowanie w historię. To ważne.

Co więc nie wypaliło? Przede wszystkim te "duchy". Ni przypiął, ni przyłatał, chaotyczna końcówka niczego nie wyjaśnia, duchy skaczą tam i siam, główna postać Peter sprawia wrażenie naćpanego, jakby kurz ze zburzonego kominka zawierał substancje halucynogenne, wiatr zabija, duchy zamykają klapy od piwnicy i kradną fanty. Zero sensu. Przez spartaczone zakończenie sens opowiadanej historii jest niejasny, tu nawet nie chodzi o wieloznaczność, tylko zwyczajny chaos nie pozwalający wyciągnąć żadnego wniosku. Najbardziej boli zaprzepaszczenie intrygującej zagadki zniknięcia Amandy i Davida. Dlatego też pewnie Blaylock nie odniósł tą książką spodziewanego przez siebie sukcesu.


piątek, 19 października 2012

Za mało czasu

Ech, tyle dobrych książek czeka na przeczytanie, sam czytam ile się da, kiedy tylko mam siły i trochę czasu nie przeznaczonego na pracę, czynności domowe, spotkania ze znajomymi, wykłady, naukę, zakupy, sport, a i tak jest to maksymalnie 10 pozycji miesięcznie. Do tego jak jest książka dobra to się nią delektuję, jak zła to nie mogę skończyć. 

Tak, więc trzeba wybierać, selekcjonować, decydować, którą w danym momencie przeczytać, a którą odłożyć w mglistej perspektywie późniejszego zaliczenia. I to jest właśnie najgorsze, to mnie skłoniło do tego wynurzenia. Wybór, decyzja, że jedną książkę przeczytam, a kolejnej prawdopodobnie nie ... bo zabraknie czasu. Ech.

środa, 17 października 2012

Orson Scott Card - cykl "Powrót do domu"




Na cykl składa się pięć znajdujących się na załączonym obrazku powieści. W zasadzie to nie ma o czym pisać. Cykl jest przeciętny, tak jak przeciętny może być setny klon książki, która przyniosła Cardowi największy sukces. Facet każdą powieść, opowiadanie pisze według tego samego szablonu: młody/młoda, dojrzewający/dojrzewająca wybraniec/dysponujący nieprzeciętnymi zdolnościami zbawia świat. To oczywiście działa, bo patent Carda, w połączeniu z jego naturalnym talentem do storytellingu, sprawia, że za każdym razem jego książki się wręcz połyka. Taki Stephen King fantastyki. Tylko potem po przeczytaniu ma się wrażenie, że w większości to był czerstwy, odgrzewany kotlet, doprawiony dodatkowo nie do końca legalną przyprawą.

Tutaj dochodzi jeszcze problem z konstrukcją świata przedstawionego, coś cały czas zgrzyta, nie pasuje, czy to od strony moralnej, logicznej, czy też zwyczajnie fabularnej. Card nie może się zdecydować, czy bohaterowie są marionetkami Nadduszy, poruszanymi przez ten superkomputer w rytm teatru kukiełkowego, czy też może Naddusza jest jedynie dobrym duchem podpowiadającym właściwe rozwiązania (co by też, złośliwie pisząc, popchnęło ślamazarnie wlokącą się akcję do przodu). Akcja mogłaby się toczyć również na Ziemi (co w końcu następuje), jako powieść obyczajowa, i nic by to w zasadzie nie zmieniło, fantastyka w pierwszych czterech tomach "Powrotu do domu" jest szczątkowa, ogranicza się do innej planety i superkomputera, który za pomocą systemu satelitów oraz możliwości ingerowania w ludzkie mózgi, wpływa na zasadnicze kierunki rozwoju ludzkości (przy okazji pojawia się pierwsza istotna wątpliwość moralna, co do osadzenia trzonu świata przedstawionego w oparciu o ingerencję eugeniczną w ludzkość), a potem jeszcze dwóch inteligentnych ras.

Z czym to się je? W paru krótkich zdaniach. Na planecie Harmonia (cóż za pretensjonalna nazwa, no ale ok, niech będzie) żyje sobie od 40 milionów lat ludzkość (ile?!!!), przez ten czas wszystko jest cacy, ludzie mają komputery i inne bajery, typu skanowanie siatkówki oka, ale nie mają samochodów, broni, silników, prądu itd. 40 milionów lat temu ludzkość uciekła ze zniszczonej Ziemi, bo doprowadziła do samozagłady. Stąd kolonizatorzy Harmonii, w celu uniknięcia powtórki, tworzą system komputerowy, zaprogramowany na ochronę ludzkości przed nią samą, a zarazem manipulują ludzkim genotypem i zapewniają tym samym kontrolę superkomputerowi. Okej... no niech będzie. Wspomniane wyżej ograniczenia w posiadaniu broni itd. to właśnie dzięki Nadduszy (idiotyzmu tej nazwy nie będę komentował). Ale nadchodzi moment, kiedy wszystko się psuje, nawet superkomputer, stąd konieczne jest przeciwdziałanie sytuacji, gdy superkomputera zabraknie i ludzkość będzie musiała decydować sama o sobie. Czyli generalnie, prędzej czy później, dojdzie do tego, że ludzkość znowu się unicestwi. Naddusza wybiera więc wybrańców, którzy z powrotem skolonizują Ziemię. Pada wybór na pewną poplątaną i patologiczną zgraję rodziną z Basiliki. No i zaczynają się "przygody", czyli kłótnie, zatargi, podkładanie świni, próby morderstw, morderstwa, zdrady, itd. do wyboru, do koloru, dzień jak co dzień w ramach standardowego questu na inną planetę. Pojawia się w tym miejscu oczywiście pytanie, że garstka wybrańców, skoro są ludźmi, to i tak pozabijają się albo w drodze na Ziemię albo dopiero tam, więc w zasadzie po co ta cała zabawa z "powrotem do domu" w kontekście determinizmu losów ludzkości? 

Krótko o poszczególnych tomach:
W "Pamięci Ziemi" mamy m.in. do czynienia z morderstwem  popełnionym na bezbronnym, pijanym mężczyźnie przez naszego głównego bohatera (strona moralna i wolucjonarna tego czynu jest wręcz karygodna), wszystkimi działaniami bohaterów kieruje w zasadzie Naddusza, czyli superkomputer umieszczony na orbicie, potrafiący w wyniku manipulacji genetycznych na ludzkości ingerować w ich umysły (kolejna wątpliwość moralna), co sprawia, że w zasadzie dziejące się wydarzenia sprawiają wrażenie z góry zaprogramowanych (logika przyczynowo-skutkowa konceptu fabularnego), a do tego większość bohaterów jest wyjątkowo odrażająca (fabuła). 

W "Wezwaniu Ziemi" (z uwagi na uwarunkowania cyklu, bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z "Pamięci Ziemi") jest pod tym względem jeszcze gorzej. Kilkoro głównych bohaterów staje się już wręcz marionetkami Nadduszy, przy czym pobieżnie i zdawkowo wspomniane na samym początku motywacje Nadduszy nie stanowią żadnego usprawiedliwienia dla takiego, a nie innego przyjętego konceptu fabularnego. Niby kibicujemy tej Nadduszy i jej pachołkom, ale cały czas pojawia się pytanie po co ta cała zabawa, po co mam się fascynować mordercami, beznadziejnymi, słabymi charakterami bohaterów, mało fascynującym światem Harmonii, który też nie jest jakoś rewelacyjnie przedstawiony. Akcja generalnie skupia się na "małych" rzeczach, czyli intrygach, psotach, zawiściach, nienawiściach, morderstwach, pretensjach itd. Ok, szybko się to czyta, ale to dlatego, że fabuła nie jest skomplikowana, jest wręcz prostacka, wystarczyłoby na nieco rozbudowane opowiadanie, a tak mamy rozbuchane przepychanki, które i tak, o zgrozo, zmierzają do przewidzianego już w "Pamięci Ziemi" finału. W tym miejscu pojawia się zasadnicze pytanie (znowu ta logika panie Card!): skoro wybrańcy mają być kolonizatorami to dlaczego pula genowa ogranicza się w zasadzie do grona osób z tej samej rodziny?

No ale w końcu bohaterowie opuszczają skazaną na zagładę Basilikę i wyruszają przez kontynent na odległa i opuszczoną wyspę, gdzie od 40 milionów lat czekają już na nich kosmodromy, które ich zabiorą z powrotem na Ziemię :) Buahahaha. Same cudownie objawiające się rozwiązania "deus ex machina", uwielbiam to. Tak zaczyna się najgorsza część cyklu, czyli "Statki Ziemi". Teoretycznie motyw podróży powinien być samograjem, możliwość poznania nieco więcej kultur i biocenozy planety Harmonia itd. Nic z tych rzeczy. Card skupia się cały czas na walkach wewnętrznych w grupie wybrańców. Wyjątkowo niedobrana ta ekipa, jak w "Modzie na sukces", czy "Dynastii". Każdy każdemu chce tutaj świnię podłożyć, zabić, czy to z motywów Nadduszy (czyt. motyw, któremu kibicujemy - "powrót do domu"), czy pobudek własnych. Nie ma co, perfekcyjna Arka Noego. Poza tym Card w "Statkach Ziemi" doprowadza do mistrzostwa pisanie o niczym. I tak przyjdzie nam czytać o seksie homoseksualisty z kobietą i wszelkie związane z tym atrakcje, o Wiekuistym Jajeczku (mister Card http://www.thestockmasters.com/files/images/are-you-serious%5B1%5D.jpg), dalej podchodach do seksu i seksie kaleki z brzydulą, tudzież ich istotnych przemyśleniach po akcie, o tym, że pod wpływem życia na pustyni prokreacja postępuje (w jednym czasie każda kobieta z grupy rodzi dziecko), pojawia się nawet zdaje się Bóg (pod postacią Opiekuna Ziemi) i drzewo życia (które w jakichś zawoalowany sposób ma symbolizować drzewo w raju), czyli miszmasz dla ciała i ducha. Naprawdę miałem nadzieję, że motyw podróży zostanie ciekawie wykorzystany, w końcu z mapki załączonej do książki wynika całkiem interesujący układ trasy bohaterów. Ale autora w ogóle nie interesuje świat przedstawiony, z opisów wynika, że choć bohaterowie przemieszczają się przez cały kontynent, to w zasadzie nikt tam nie żyje, parę miast na krzyż i to wszystko. Przez cały kontynent idzie sobie wesolutka karawana ze stadkiem małych, hałaśliwych brzdąców, których nijak się nie uciszy, a tu w ogóle nikogo nie spotykają, tylko kiszą się we własnym sosie. Najgorsze jest to, że pod koniec książki, zanim jeszcze bohaterowie ruszają w gwiezdną podróż, pojawia się, uwaga: ponad trzydzieścioro dzieci! Dziecioróbstwo perfekcyjne, emerytury zapewnione. I pan autor nie omieszka od razu te wszystkie bachorki, które oczywiście są już w większości wredne na maksa, skrupulatnie przedstawić. Niewiarygodna nuda, panie Card. 

Dotarliśmy do czwartej powieści w cyklu. Tutaj jest już nieco lepiej. To znaczy nadal mamy do czynienia z mrowiem niedorzecznych rozwiązań fabularnych, ale zaczyna się krystalizować teza, której to wszystko jest podporządkowane. Na razie jeszcze nie wiem co to za teza, być może w ostatnim tomie coś się wyjaśni. Nie jest to dla mnie żadne usprawiedliwienie, bo niczego bardziej w literaturze nie znoszę jak podporządkowywanie fabuły, wydarzeń i charakterologii postaci odgórnie przyjętemu konceptowi, na zasadzie jak koncept nie pasuje do logiki rozwoju fabuły, to już niestety problem fabuły. Niemniej w "Odrodzeniu Ziemi" pojawiają się nowe rasy, całkiem ciekawie (co nie znaczy nowatorsko) rozwiązane, wydarzenia nabierają "ziemskiego" rozmachu, a i całość sprawia wrażenie klamry zamykającej podróż bohaterów. Nieco zaskakujące jest to, że na "Odrodzeniu Ziemi" kończą się nasze przygody z Nafaiem i resztą patologicznej brygady (i w zasadzie bardzo dobrze), a ostateczne rozwiązanie zagadki Opiekuna Ziemi i tej całej szamotaniny uzyskamy już z nowymi bohaterami. Jedynie drugoplanowa Shedemei (do tej pory chyba najnormalniejszy bohater cyklu) nadal będzie żyła, co też jest pozytywnym zaskoczeniem ze strony autora. Tak, więc liczyłem na "Dzieci Ziemi" jako powieść drastycznie podnoszącą poziom cyklu (o co nietrudno).

No i się rozczarowałem. "Dzieci Ziemi" tym się różnią jedynie od wcześniejszych tomów, że pojawia się nowy zestaw bohaterów (co nie jest dobrym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że stylistycznie, fabularnie i konceptualnie mamy kolejną powtórkę z rozrywki) oraz następuje definitywny koniec męczarni z cyklem. Liczyłem na to, że mnie Card zaskoczy i nie będzie to jakiś newage'owy Bóg. Przeliczyłem się. Nie dosyć, że trzeba przebrnąć przez wtórną i przewidywalną historię nowych adwersarzy, to jeszcze autor pokazuje, że cały jego pomysł na cykl sprowadził się do tendencyjnej i niezbyt wysokich lotów promocji księgi mormona. W zasadzie, jak na to spojrzeć, to "Dzieci Ziemi" mają jedną poważną zaletę - rozstrzygnięcie wątków Shemedei i Nadduszy, które rewelacją nie jest, ale może być.

No właśnie, w sumie dobrze się stało, że dowiedziałem się o tej księdze mormona (celowo piszę z małych liter, bo to nie jest dla mnie nic, co zasługuje na wyróżnienie) jako inspiracji Carda dopiero po zakończeniu lektury cyklu. Dzięki temu bowiem samodzielnie dotarło do mnie w pewnym momencie, że "Powrót do domu" ma być tubą propagandową jakiejś pokręconej lub chorej ideologii. Szkoda, że autor o takim talencie do pisania jak Card (łatwość z jaką angażuje czytelnika emocjonalnie w swoje słabe fabularnie i konceptualnie książki, jest porażająca) służy ewidentnie złej sprawie. Tu już nie chodzi o to, że od strony moralnej w końcówce wszystko jest ok (koncept "wszystko jest miłością, kochajmy wszystkich równo" itd.), co kłóci się z morderstwem Nafaia z "Pamięci Ziemi", ale o to, że to wszystko dzieje się pod auspicjami nie tego wyznania co trzeba. Nie jestem jakimś katolikiem, ale plagiatowanie katolicyzmu i sprzedawanie tego jako swojej oryginalnej ideologii jest niesmaczne i nie zasługuje na aprobatę.

Na szczęście mam cykl "Powrót do domu" za sobą, jeszcze muszę odsprzedać Empikowi "Dzieci Ziemi", bo nie chcę takiej słabej książki w swojej domowej bibliotece. Cyklu nie polecam, są lepsze, mniej zideologizowane, z ciekawszymi bohaterami.

czwartek, 11 października 2012

Eksplozja macek

Niesamowita, niesamowita powieść! Orgia ekwilibrystycznej wyobraźni, totalna psychodeliczna jazda bez trzymanki, surrealistyczna a zarazem realistyczna, poważno-niepoważna, fascynująco obrzydliwa, taki jest "Kraken" Chiny Mieville'a, czołowego przedstawiciela new-weird i urban fantasy.

Podczas lektury siedziałem jak na szpilkach, a trochę książek w życiu przeczytałem, byle sensacyjniak mną nie wstrząśnie. Na szczególną uwagę zasługują poszczególne pomysły, sam kraken jest tutaj jednym z licznych oryginalnych tworów autora (np. anioły pamięci, genialna, subtelnie niejednoznaczna końcówka, dom morza, różne sekty). Do tego dochodzą postaci:
- Goss i Subby to jedna z najbardziej przerażających kwintesencji zła przedstawianych w literaturze, oto efekt ich/jego śmierci:

"Subby był zupełnie unieruchomiony, krew wypływała teraz wolniej. Goss rzęził i bulgotał, jakby próbował wykrztusić jakieś pożegnalne przekleństwo, ale gdy Subby zamknął oczy, on także umarł. Ostatni dech oddał bez dymu. 
I nagle wszędzie, nieważne, co się akurat działo... we wszystkich, niezliczonych czasach i miejscach... 
to odejście... 
ta ostateczność... 
zafalowała...
i została wyczuta...
i wszystkie udręczone, przerażone istoty w Londynie, przez jedną metachwilę, od roku 1065 do 2006, we wszystkich rozpaczliwych sytuacjach, w każdym małym pomieszczeniu, gdzie je dręczono, podtapiano, wsadzano w imadła, oczerniano, poniżano, obrzucano wyzwiskami, uderzano, wyśmiewano, przez krótką chwilę, jedno mgnienie oka, które mogło ich nie uratować, ale przynajmniej przynosiło ulgę, poczuły się lepiej...
poczuły radość."


- Tatuaż, najpierw równie przerażający, później wręcz groteskowy,

- najbardziej genialny ze wszystkich bohaterów, czyli Wati, którego narodziny zostały opisane tak:
"Nikt nie wie, co kryje się za tą membraną, za łąkotką śmierci. To, co widzimy za życia, jest zniekształcone, rozproszone. Tylko to mamy jednak do dyspozycji – krótkie przelotne spojrzenia i oczywiście pogłoski. Zmarli plotkują i to pogłos tych rozmów odbity o napięcie powierzchniowe śmierci potrafią wyłapać co sprawniejsze media. Przypomina to podsłuchiwanie sekretów pod drzwiami ubikacji. Stłumione, niewyraźne szemranie.
Z tego, co rozumiemy, ekstrapolujemy, lub z tego, co kiedyś wydawało nam się, że usłyszeliśmy, wynika, że po drugiej stronie istnieje praca. Zgaśli, osądzeni zmarli zaludniający królestwo zaświatów zostali wychowani w wierze na tyle silnej, by zdołała ukształtować ich pośmierć w coś na kształt zimnego, niestabilnego odbicia ich wspaniałej eschatologii. Barwny obraz nakreślony w skałach, elektryczności i kaszy. Jakaż funkcja tej pośmierciowej masy zakrzepła i uznała się za Anubisa? A co z Ammutem, pożeraczem serc? Przez całe stulecia uszebti* robili to, co im nakazano. „Oto jestem!”, wołali w mrocznym bezdźwięku, żęli bezzboża i znosili do spichrzy, kopali rowy, które wypełniali niewodą śmierci, przenosili wspomnienia piasku. Stworzeni, by służyć, bezmyślni niewolnicy posłuszni martwym panom. Aż w końcu jeden z uszebti przystanął na brzegu odpowiednika rzeki i zamarł. Upuścił zżętą wiązkę cieniozboża i przyłożył narzędzia, z którymi został wyrzeźbiony, do własnej glinianej skóry. Usunął święty tekst, który kazano mu obnosić.
„Oto jestem!”, krzyknął tym, co służyło mu za głos. „Już tego nie zrobię!”
Nazwał się Wati – wyjaśnił Dane. – „Buntownik”. Zrobiono go w Set Maat her imenty Waset. – Ostrożnie wymówił tę dziwną nazwę. – Obecnie Deir el-Medina. W dwudziestym dziewiątym roku panowania Ramzesa III. Wati samozwaniec poprowadził pierwszy strajk w zaświatach. Doszło do eskalacji zamieszek. Pierwsza rewolta uszebti, powstanie utworzonych."


"Kraken" jest fascynujący właśnie przez to, że jest chyba najbardziej Mieville'owy ze wszystkich jego powieści.  Jest powieścią, której świat ma jak najbardziej jasne reguły i w ich ramach Mieville ekstrapoluje swoje fantazje. Chaos, który jest zarzucany Mieville'owi w recenzjach, jest pozorny. Jak na siebie Mieville wyjątkowo dobrze w "Krakenie" panuje nad konceptem, w przeciwieństwie do np. "Dworca Perdido", gdzie czuć trochę improwizację, w szczególności w słabej końcówce.

Nie da się ukryć, że Mieville stworzył czytadło. Korzystającą z oklepanych motywów pulpę klasy B. Wyszukaną, skomplikowaną i zawiłą fabularnie, ale prostą konceptualnie. Gdyby nie nazwisko autora książka mogłaby nie zostać w ogóle zauważona. 

Ale nie da się też ukryć, że to stary dobry China Mieville. Co z tego, że to nie świat Bas-Lag, co z tego, że książka jest czytadłem i polega głównie na obijaniu się bohaterów po psychodelicznym Londynie z krainy magii i koszmarów, skoro Mieville serwuje nam swoją tradycyjną mieszankę potraw z dziwactw, chorej magii, potworów, stworów, sekt, ohydy, surrealizmu i  totalnego fabularnego zaskoczenia. Czy można oczekiwać czegoś więcej? W końcu "Dworzec Perdido", czy "Żelazna Rada" to też nie były jakieś tuzy konceptualne, a jednocześnie stanowiły kwintesencję literatury new-weird, świeżej i zaskakującej.

Jeden z momentów, kiedy China Mieville znajduje się w swojej szczytowej formie:
"Szachy Alicji. Rozbudowana, zmutowana wersja znanej gry miała dziesiątki skomplikowanych reguł: używano w niej gońców i pionków wyposażonych w dziwne moce, nieprzypominających niczego figur zwanych saurianami, toralami i antykrólami, a także jednej zwanej krakenem. Uważana była za najpotężniejszą figurę, ponieważ mogła wykonać uniwersalny ruch – przejść ze swego miejsca na dowolne pole na planszy. Ale to nie było tak, bo to był kraken. „Kraken = uniwersalny ruch + zero = uniwersalny bezruch”. Mógł przejść na każde pole, „łącznie z tym, na którym stał”. Wszędzie, w tym także nigdzie.
Zarówno na planszy, jak i w życiu, dla Krakena pogrążonego w pustce nic wcale nie jest niczym. Bezruch Krakena nie oznacza braku ruchu. Zero to wszechobecność. Na tym właśnie polega ruch, który wygląda jak bezruch i jest to najpotężniejszy ruch ze wszystkich."


Takich cudownych kwiatków w "Krakenie" jest pod dostatkiem, właśnie te fragmenty, orgia oryginalnych pomysłów, niezależnie od tego, czy chaotycznie, czy zgrabnie wpleciona w fabułę, stanowi o wyjątkowości prozy Chiny Mieville'a. W każdym razie ja ją za to szczególnie cenię, nawet jeżeli poszczególne pomysły mi nie odpowiadają, to i tak jestem ukontentowany, bo wiem, że za chwilę Mieville zapoda coś, co spowoduje opad szczęki i dreszcz podniecenia. Ten szczególny dreszcz, ten przypływ czytelniczych endorfin, poszukiwany jak święty Graal, towarzyszący lekturze książek autorów wyjątkowych.
Oczywiście w "Krakenie" Mieville sie powtarza, jedzie w zasadzie swoim standardowym schematem dark urban fantasy. Znowu jest miasto, z pozoru zwyczajne, podskórnie prezentujące gobelin niezwykłości.

Jednocześnie powieść nasycona jest dużą dozą subtelnego humoru, jak np. w tym fragmencie:
"Po drodze Dane głosił mu swoje niejasne teutyczne homilie. Kraken nie ukradł ognia żadnemu demiurgowi, nie ulepił ludzi z gliny, nie wysłał też maleńkiego krakena, by umarł za nasze grzechy.
– Kraken siedział w głębinie – powiedział. – Siedział w głębinie i jadł, i upłynęło dwadzieścia tysięcy lat, zanim przełknął jeden kęs.

To wszystko? pomyślał Billy. Nie domagał się egzegezy."

Po nie do końca udanym eksperymencie w "Miasto i miasto", w "Krakenie" Mieville wraca na piedestał swojej własnej twórczości. Daję maksa i gorąco polecam.


*uszebti - w starożytnym Egipcie figurka w kształcie mumii, z dwiema motykami w rękach i workiem na plecach, wkładana do grobu wraz z ciałem zmarłego.
W egipskim raju istniała konieczność pracy odzwierciedlającej w tym względzie świat doczesny. Zabierając ze sobą w zaświaty figurki uszebti faraonowie a także zwykli śmiertelnicy stwarzali sobie możliwość zwolnienia własnej duszy z pracy. Uszebti wytwarzano z drewna, szkła, gliny, wosku, brązu, najczęściej z fajansu.
Przekształcenie figurek uszebti w ich rzeczywiste sobowtóry zapewniało zaklęcie, które znamy jako 6 rozdział Księgi Umarłych (ma on swoją genezę w 472 rozdziale Tekstów Sarkofagów):
"Instrukcja dla Ozyrysa (tu: imię zmarłego). O, uszebti, jeżeli (zmarłemu - imię) rozkaże się wykonanie jakiejś pracy w państwie umarłych: zaoranie pola, nawodnienie ziemi czy przewożenie piasku ze wschodu na zachód, powiesz 'Oto jestem'". (za Wikipedią)